Wystarczy zatrzymać się po drodze na kubek herbaty, a można usłyszeć różne rzeczy. Ludzie mówią o powszechnej niesprawiedliwości. Opowiadają o tych, którzy tracą ziemię, życie, honor. Łatwo pomyśleć, że przesadzają. Ale zawsze spotka się tu kogoś, dzięki komu zaczynasz wierzyć. Szesnastolatka o imieniu Nadżma mówi monotonnym głosem. Po tym, co zaszło, trudno orzec, czy kiedykolwiek będzie znowu mówić w sposób naturalny. W jej nosie nadal tkwi cieniutki kolczyk oznaczający dziewictwo. Oczy ma teraz mętne i bez wyrazu. Dziewczyna siedzi obok matki na łóżku, na którym doszło do incydentu, i stara się nie płakać.

Dwa tygodnie temu, o pierwszej w nocy, pięciu–sześciu mężczyzn wpadło przez drzwi do zajmowanego przez jej rodzinę domku z suszonej cegły stojącego na małej działce w wiosce Nizampur w południowym Pendżabie. Powiedzieli, że są z policji i szukają broni. Jeden przystawił pistolet do piersi jej matki, a drugi przygniótł do ziemi jej dziewięcioletniego brata Rizwana. Potem dwaj mężczyźni przytrzymali Nadżmę na łóżku, a trzeci ją zgwałcił. Jej matka mówi, że dowódca grupy miał zasłoniętą twarz. Rozpoznała jednak głos sąsiada, posterunkowego policji, który chce zająć poletko pszenicy, dzierżawione przez rodzinę Nadżmy od 40 lat. Według skargi, którą ojciec dziewczyny złożył na policji, przyczyną ataku była jego odmowa opuszczenia tej ziemi. Wychodząc po gwałcie mężczyźni ostrzegli rodzinę: Wynieście się stąd, bo wrócimy po waszą drugą córkę. Raszid Rehman, adwokat specjalizujący się w tego typu sprawach, zgodził się reprezentować Nadżmę przed Pakistańską Komisją Praw Człowieka. Jego zdaniem gwałt jest w niektórych częściach kraju barbarzyńskim instrumentem plemiennej sprawiedliwości. Wioska może np. ukarać męża za cudzołóstwo, dokonując zbiorowego gwałtu na jego żonie. Rehman twierdzi, że sprawa Nadżmy jest typowa w południowym Pendżabie, gdzie Brytyjczycy nagradzali swych lokalnych sprzymierzeńców, nadając im ziemię i autonomię. Ci feudalni watażkowie stali się potem prawem sami dla siebie. W ich świecie gwałt jest narzędziem zastraszania, za pomocą którego potężni właściciele ziemscy, posiadający polityczne powiązania, terroryzują wieśniaków i wypędzają ich z ziemi. Jeśli jakaś rodzina się nie podporządkuje, często bywa zabijana. – Kto ich powstrzyma? – pyta retorycznie Rehman. W tym przypadku, jak mówi, członkowie rodziny postąpili właściwie. Rano poszli na policję i zadbali o pomoc medyczną dla Nadżmy. Dziewczynę zbadał lekarz, który w raporcie potwierdził gwałt. Ale miejscowi policjanci, pochodzący z tego samego klanu, co posterunkowy, odmówili wszczęcia postępowania. Rozsierdzony Rehman apelował u władz w pobliskim miasteczku Khanewal. Nadżma zachowuje się z godnością. Dziś, kiedy Rehman wyjeżdża, by dowiedzieć się o wynik apelacji, chce mu jeszcze coś powiedzieć. – Nie wiem, jakie będzie moje życie w przyszłości, ale jestem gotowa stanąć publicznie przed napastnikami i żądać sprawiedliwości za to, co zrobili – oświadcza cicho. O gwałcicielu mówi: – On musi zostać powieszony. Musi.

Na posterunku policji w Khanewalu Rehman spotyka się najpierw z pełniącym dyżur komisarzem – masywnym mężczyzną w lotniczych okularach, z czarną pałką w dłoni. Za jego biurkiem wisi portret Jinnaha. Kiedy Rehman referuje mu sprawę, komisarz zerka nerwowo na sześciu potężnych mężczyzn w cywilnych ubraniach wyglądających na tajniaków, którzy siedzą pod przeciwległą ścianą, sącząc herbatę. Komisarz coś notuje, dokądś dzwoni, odkłada słuchawkę. Bezustannie kręci swoją pałką.

W końcu odzywa się telefon. Długa rozmowa. Komisarz odkłada słuchawkę i mówi, że wynik obdukcji Nadżmy, niestety, gdzieś zaginął. Rehman żąda spotkania z jego zwierzchnikiem. Popołudniowe słońce zmienia kolor ze złocistego w szary, tymczasem adwokat czeka w innym pustym biurze. Nie ma światła, po raz kolejny wyłączono prąd. W końcu przychodzi policyjny inspektor, pan Khan. Przyciąga sobie poobijane krzesło. Nosi shalwar kameez w kolorze musztardy. Mówi szybko, zachrypniętym od papierosów głosem. Twierdzi, że szczegółowo zbadał sprawę Nadżmy i jest przekonany, iż to, co za chwilę powie, zadowoli Rehmana, bo pozwoli raz na zawsze rozstrzygnąć kwestie prawne. Przerywa, jakby czekał na werbel potęgujący napięcie. Nadżma kłamie – obwieszcza Khan – aby chronić swego ojca przed postawionym wcześniej zarzutem o napaść na posterunkowego policji. (Ojciec dziewczyny jest drobnym człowiekiem, dobiega siedemdziesiątki i ledwo chodzi.) Zaświadczenie lekarskie, ciągnie dalej Khan, wskazuje, że Nadżma jest „notoryczną cudzołożnicą”, o czym świadczą pewne dane, których nie wolno mu ujawnić. Aby przeprowadzić śledztwo, jak mówi, pojechał osobiście do wioski i przesłuchał „60 lub 90 osób w tamtejszym meczecie”. Wszyscy stwierdzili, że posterunkowy policji nie jest zdolny do popełnienia takiej zbrodni. Sprawa zamknięta, stwierdza Khan.

Jest już ciemno, gdy Rehman odjeżdża spod komisariatu policji, dumając nad tym, co się stanie z rodziną Nadżmy. – Jeśli nie wyjadą, będą zagrożeni – mówi. – Posterunkowy może wysłać ludzi, by zgwałcili drugą siostrę albo po raz kolejny Nadżmę. Może też zabić ich wszystkich, aby uczynić z tego ostrzeżenie dla innych. W połowie lat 90. podobne bezprawia pchały mieszkańców Afganistanu w ramiona talibów. Trwała tam wtedy wojna domowa, a krajem rządzili watażkowie wzbogaceni na handlu opium. Terroryzowali wsie i zabierali ziemie oraz córki każdemu wieśniakowi, który wpadł im w oko. Pewnego dnia w okolicach Kandaharu mułła i były dowódca mudżahedinów, niejaki Mohammad Omar, powiedział, że co za dużo to niezdrowo. Z Koranem w jednej ręce i kałasznikowem w drugiej zebrał swych studentów, czyli talibów, i rozpoczął nowy dżihad, mający oczyścić Afganistan z bezprawia i zepsucia. Przy wsparciu Pakistanu talibowie zatriumfowali w 1996 r. Zajęli Kabul i wprowadzili własną, skrajną wizję muzułmańskiego prawa. Na początku zwyczajni Afgańczycy uznawali, że dyktatura talibów jest niewielką ceną za zakończenie wojny domowej.

Raszid Rehman słucha opowieści takich jak ta o losie Nadżmy i martwi się o przyszłość Pakistanu. – Gdy rząd zawodzi, ludzie wpadają w gniew – mówi. – Tracą wiarę w system i szukają alternatywy. Pomyśl, jak łatwo byłoby fundamentalistom albo talibom, albo ludziom z Al-Kaidy, pójść teraz do braci tej dziewczyny i powiedzieć: „To, co spotkało waszą rodzinę, jest niesprawiedliwe. Ten człowiek zhańbił waszą siostrę, waszego ojca i wasze nazwisko. Przyłączcie się do nas, a my wymierzymy sprawiedliwość.” Kiedy obywatelom odmawia się podstawowych praw, radykalizują się. Gdy ludzie są bezsilni, łatwo nimi manipulować.

Don Belt (2009)