Kolejne rzędy pomidorowych krzaczków stoją zwartym szykiem wewnątrz szklarni w  Willcox w stanie Arizona. Zielone łodygi   sterczą z  bloków włókna kokosowego, wznosząc się ku niebu za szkłem.

Zapraszamy do galerii jednego z naszych użytkowników: irassa Znajdują się tam piękne zdjęcia macro.


Technicy w  laboratoryjnych fartuchach jeżdżą wysokimi elektrycznymi wózkami, pielęgnując nasadzenia. W ciągu roku farmy Eurofresh zbierają z tych doskonałych roślin po około 60 kg pomidorów. 125 hektarów szklarni wyposażonych jest w kilometry rur do transportu wody i gigantyczną sieć drutów, po których pną się pędy. Dojrzewający owoc ma lekko sztuczny zapach – sama słodycz, żadnej gleby. Jednak jest tu również coś naturalnego, co zdradza swoją obecność cichym, ale wwiercającym się w uszy brzęczeniem. To odgłosy tysiąca ciężko pracujących trzmieli.




Aby się rozmnażać, większość roślin kwitnących potrzebuje czynnika zewnętrznego do przenoszenia pyłku pomiędzy organami męskimi i żeńskimi. Niektóre wymagają dodatkowej zachęty, żeby uwolnić te złote drobinki. Na przykład kwiat pomidora potrzebuje gwałtownego wstrząsu, silnego drgania – wyjaśnia mi Stephen Buchmann, entomolog z Arizony i międzynarodowy koordynator organizacji Pollinator Partnership (Partnerstwo na rzecz Organizmów Zapylających).




Plantatorzy próbowali różnych metod strząsania pyłku z kwiatów pomidorów. Stosowali wibrujące stoły, dmuchawy, uderzenia fal dźwiękowych i mozolne potrząsanie kwiatami za pomocą ręcznych wibratorów. Bez zadowalających rezultatów. Co zatem jest narzędziem z wyboru w dzisiejszych szklarniach? Skromny trzmiel. Dopuść owada do kwiatu pomidora, a złapie go i zacznie nim gwałtownie potrząsać w trakcie żerowania, uwalniając chmurę pyłku, który będzie spadać na znamię słupka (czubek organu żeńskiego), a także przywierać do kosmatego ciała stworzenia. Potem trzmiel przeniesie te drobiny na następny kwiat.




Nie ma niczego dziwnego w tym, że projekt natury sprawdza się najlepiej. Zdumiewający   jest za to wachlarz stworzeń, które go realizują. Ponad 200 tys. różnych gatunków zwierząt, stosując różnorakie metody, pomaga kwiatom w wytwarzaniu następnych kwiatów. Pierwotnymi organizmami zapylającymi stały się muchy i chrząszcze, które robią to, odkąd 130 mln lat   temu pojawiły się rośliny kwitnące. Jeśli chodzi o pszczoły i spokrewnione z nimi owady, to naukowcy zidentyfikowali dotąd około 20 tys. ich gatunków. Kolibry, motyle, ćmy i mrówki też potrafią to robić. Ślimaki rozsmarowują pyłek, pełzając po kiściach kwiatów. Komary przenoszą pyłek wielu gatunków storczyków, a nietoperze, ze swoimi różnorakimi pyszczkami i językami przystosowanymi do eksploatowania kwiatów o rozmaitych kształtach, zapylają ponad 360 gatunków roślin w samych tylko Amerykach.


Większe zwierzęta też odgrywają swoją rolę.  Uwielbiające słodycz oposy, niektóre małpy z lasów deszczowych i lemury z Madagaskaru mają zręczne łapki, którymi otwierają kwiaty, oraz futerka, do których przylepia się pyłek. Najbardziej zaskakujące jest to, że niektóre jaszczurki, np. gekony i scynki, wychłeptują nektar i pyłek, a następnie przenoszą go na pyszczkach i łapkach, kiedy idą żerować dalej.




Rośliny kwitnące (jest ich ponad 240 tys. gatunków) ewoluowały równolegle ze zwierzętami, które je zapylały. Za pomocą słodkich zapachów i jaskrawych kolorów wabiły je do siebie, obiecując posiłek.


Budowa kwiatów, tak jak systemy transportowe zwierząt, jest cudownie zróżnicowana. Jedne mają postać rurek lub gardzieli, inne klap, jedne posiadają pędzelki, inne ostrogi. Wystarczy dopasować właściwe zwierzę do narządów rośliny – długi język wsuwany w wąską rurkę, włochaty   pyszczek wciskany w lepki pędzelek – a pyłek szybko zacznie się przemieszczać.




Niestety, cała ta rozbuchana różnorodność nie jest odpowiednia dla współczesnych monokultur i wysoko wydajnych upraw.

– Dopóki farmy nie osiągnęły dzisiejszych  monstrualnych rozmiarów, nie musieliśmy zajmować się stworzeniami zapylającymi. Występowały wszędzie, ponieważ krajobrazy były   zróżnicowane. A teraz trzeba sprowadzać zaciężną armię, żeby zapylanie mogło się odbyć – mówi Claire Kremen z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.




Pszczoła miodna, przywieziona do amerykańskich kolonii jakieś 400 lat temu, była w USA udomowionym zwierzęciem zapylającym od końca lat 50. XX w., kiedy to ludzie zaczęli wywozić ule na pola. Dziś co najmniej sto uprawianych komercyjnie roślin jest niemal całkowicie uzależnionych od hodowlanych pszczół. A chociaż inne gatunki błonkoskrzydłych – na przykład pszczoły z rodzaju Osmia – zapylają rośliny pięć do dziesięciu razy wydajniej w przeliczeniu na owada, pszczoły miodne tworzą większe kolonie (30 tys. lub więcej osobników na   ul), przemieszczają się na większe odległości w trakcie zbierania pożytków i znoszą hodowlę oraz transport lepiej niż większość owadów. Co więcej – nie są wybredne. Zajmą się niemal każdą uprawą. Trudno wyliczyć, ile naprawdę warta jest wykonana przez nie praca. Część ekonomistów szacuje ją na ponad 200 mld dolarów rocznie w skali świata.


Rolnictwo prowadzone na skalę przemysłową może jednak osłabiać ten wydajny system. Pszczoły chorują i cierpią z powodu pasożytów, odkąd są hodowane, ale w roku 2006 doznały wyjątkowo mocnego ciosu. W USA i innych krajach ogromna ich liczba zaczęła znikać zimą. Pszczelarze podnosili pokrywy uli i znajdowali w nich tylko królowe i kilku maruderów.


Robotnic w środku nie było. W Stanach Zjednoczonych dotknęło to przynajmniej jedną trzecią wszystkich uli. Ogromne straty zanotowali pszczelarze w Chinach, problem narasta w Indiach. Szacuje się, że w Polsce zginęło kilkanaście procent pszczół. Tajemniczy winowajca, zwany „masowym ginięciem pszczoły miodnej” (ang. colony collapse disorder – CCD), pozostaje zagadką. Kiedy zaatakował po raz pierwszy, wielu ludzi – zarówno specjalistów z zakresu agronomii, jak i laików – uznało, że należy o nie obwiniać nadmiar chemikaliów.


– Istotnie, notujemy więcej chorób u pszczół, które zetknęły się z pestycydami – mówi Jeff Pettis z Departamentu Rolnictwa USA.

Jednak CCD prawdopodobnie obejmuje wiele bodźców stresowych. Na przykład marne odżywianie i kontakt z chemikaliami mogą osłabić odporność owada, po czym jakiś wirus kończy dzieło. Pettis twierdzi, że trudno oddzielić przyczyny od skutków. Nowe badania wskazują, że środki grzybobójcze – wcześniej uważane za nietoksyczne dla pszczół – mogą zaburzać działanie drobnoustrojów rozkładających pyłek w jelitach owadów, wpływając na wchłanianie składników odżywczych, a tym samym na zdrowie i długość życia. Niektóre odkrycia wskazują na współdziałanie patogenów wirusowych i grzybiczych.


– Chciałbym, żeby wszystkie przypadki ginięcia wywoływał tylko jeden czynnik – wzdycha Pettis. – To bardzo ułatwiłoby nam pracę.

Dzikie zwierzęta zapylające też nie mają się  dobrze. Niektóre godne uwagi gatunki trzmieli są już widywane rzadko, a inne w coraz większym stopniu znikają. Lecz spośród całej masy stworzeń mniej widocznych i mniej cenionych niż intratne pszczoły miodne tylko nieliczne obserwowano przez dłuższy czas.




Co zatem robić? Naukowcy twierdzą, że należy dawać „zapylaczom” więcej tego, czego potrzebują, i mniej tego, co jest im zbędne. No i zmniejszyć brzemię dźwigane przez pszczoły, pozwalając dzikim zwierzętom wypełniać swoją rolę. Częścią rozwiązania jest ostrożniejsze stosowanie chemii w rolnictwie, mówi Buchmann, gdyż wszystkie stworzenia potrzebują jak największej odporności do walki z patogenami w swoim środowisku. Tymczasem utrata i zmiany siedlisk są dla nich prawdopodobnie większym zagrożeniem niż patogeny.

Claire Kremen zachęca farmerów do pielęgnowania flory otaczającej ich gospodarstwa, co pomaga w rozwiązywaniu problemu siedlisk.




– Nie da się przenieść farmy – mówi uczona  – ale można urozmaicać to, co rośnie w jej pobliżu, przy drogach czy nawet na podwórkach gospodarczych. Sadzenie żywopłotów i skrawków rodzimych kwiatów kwitnących w różnych okresach jest lepsze nie tylko dla owadów zapylających, ale także po prostu dla rolnictwa.


Przy odrobinie inwencji stworzenia zapylające można hołubić nawet w najruchliwszych miastach. Ostatnie badania dowodzą, że pszczoły spoza farm mają zdrowszą i bardziej zróżnicowaną dietę niż te, które krążą nad komercyjnymi uprawami. Ule wystawione na dachach nowojorskich budynków pomagają rozkwitać miejskim ogrodom i roślinności w Central Parku. A ekolodzy przekształcają dziś część dawnego 890-hektarowego wysypiska na Staten Island w kwitnącą łąkę, aby zapewnić więcej pożywienia rodzimym owadom. Założenie jest proste. Jeśli istnieje siedlisko, pojawią się i zwierzęta.




– Na szczęście znacznie więcej jest roślin tolerujących różne warunki niż wyspecjalizowanych, więc w kwestii zapylania mamy spory margines bezpieczeństwa – mówi Buchmann. – Nawet gdy jedno zwierzę ominie roślinę, często pojawiają się całkiem dobrzy zastępcy.

Jeśli pozbawimy się tej rozmaitości, utracimy  nie tylko miód. Zniknie wiele kwitnących roślin, a wraz z nimi jabłka, brzoskwinie, gruszki i wiele innych upraw. Bez pracowitych owadów nie będzie malin, jagód. Nie będzie kawy ani czekolady. Nie będzie rzepaku, arbuzów, migdałów.




– Nie umarlibyśmy z głodu – mówi Kremen. Ale bez ptaków i pszczół (a także nietoperzy i motyli) to, co jemy, a nawet to, co na siebie zakładamy (bo przecież owady zapewniają nam część bawełny i lnu), musiałoby pochodzić   z upraw, których pyłki przemieszczają się w inny sposób. – W pewnym sensie naszym życiem zacząłby rządzić wiatr.