Niedawno moja żona PJ i ja spróbowaliśmy nowej diety – i wcale nie poto, by zrzucić parę kilogramów. Najświeższe badania wskazują, że świat ogrzewa się szybciej, niż przewidywały prognozy sprzed zaledwie kilku lat i że konsekwencje tego procesu mogą być dotkliwe, jeśli nie będziemy kontynuować ograniczania emisji CO₂ i innych gazów cieplarnianych, które zatrzymują ciepło w atmosferze. Ale co każdy z nas może zrobić na własną rękę? A poza tym, skoro emisja z terytorium Chin, Indii i innych krajów rozwijających się gwałtownie rośnie, czy nasze wysiłki będą miały jakieś znaczenie?
Zdecydowaliśmy się przeprowadzić eksperyment. Przez miesiąc śledziliśmy naszą własną emisję dwutlenku węgla (CO2), tak jakbyśmy liczyli kalorie. Chcieliśmy się dowiedzieć, ile możemy zaoszczędzić, więc poddaliśmy się ścisłej diecie. Przeciętne amerykańskie gospodarstwo domowe produkuje ok. 70 kg CO2 dziennie. To ponaddwukrotnie więcej niż średnia w Europie Zachodniej i prawie pięć razy więcej niż średnia światowa – głównie dlatego, że Amerykanie więcej jeżdżą samochodami i mają większe domy. Ile zatem powinniśmy starać się zaoszczędzić?
Po odpowiedź udałem się do Tima Flannery’ego, autora książki Twórcy pogody: Jak człowiek zmienia klimat i co to oznacza dla życia na Ziemi. Flannery wezwał czytelników do radykalnego ograniczenia własnej emisji CO2, aby można było utrzymać świat z dala od punktów krytycznych, takich jak stopnienie lodów Grenlandii i Antarktydy Zachodniej. Żeby zachować bezpieczną odległość od tego progu, musimy ograniczyć emisję o 80 proc. – orzekł.
– To wygląda na strasznie dużo – powiedziała PJ. – Czy naprawdę jesteśmy w stanie to zrobić?



Mnie też się to wydawało nieprawdopodobne. Tym niemniej celem była odpowiedź na proste pytanie: Jak bardzo możemy przybliżyć się do stylu życia, który byłby znośny dla naszej planety? Gdyby okazało się, że tego nie potrafimy, może przynajmniej moglibyśmy zidentyfikować najczulsze punkty i wypracować sposoby adap-tacji. Zdecydowaliśmy się więc za cel przyjąć 80 proc. poniżej amerykańskiej średniej, co równało się zaledwie 14 kg CO2 dziennie. Po czym postanowiliśmy poszukać sąsiadów, którzy zechcieliby do nas dołączyć.
Logiczny wybór stanowili John i Kyoko Bauerowie, rodzice trzyletnich bliźniąt. Z serca zieloni, już od dawna starali się prowadzić ekologiczny tryb życia. Jedno auto, jeden telewizor, żadnego mięsa, tylko ryba. – Oczywiście, wpisuj nas na listę – powiedział John.
Natomiast Susan i Mitch Friedmanowie mają w domu dwoje nastolatków. Susan nie była pewna, co powiedzą ich dzieci na wyrzeczenia w czasie letnich wakacji, ale sama miała ochotę spróbować. Mitch jest architektem i właśnie pracował nad projektem energooszczędnego budynku biurowego, więc był ciekaw, ile energii mogą zaoszczędzić we własnym domu. Krótko mówiąc, Friedmanowie byli z nami.

Zaczęliśmy w lipcową niedzielę. Pogoda była łagodna jak na tę porę roku w północnej Wirginii, gdzie mieszkamy. W nocy przeszedł chłodny front – otworzyłem okna sypialni, by wpuścić świeży powiew. Byliśmy tak przyzwyczajeni do pracującej przez całą dobę klimatyzacji, że niemal zapomniałem, że okna w ogóle się otwierają. Rankiem obudziły nas ptaki.
Naszym pierwszym zadaniem było wypracowanie metod przeliczania codziennych czynności na kilogramy CO2. Chcieliśmy monitorować proces, tak by móc korygować postępowanie.
PJ zgłosiła się na ochotnika do odczytywania licznika zużycia energii każdego ranka oraz zapisywania kilometrów przejechanych naszą mazdą miata. Za to ja spisywałem dane z licznika naszej hondy CR-V oraz przedzierałem się przez krzaki za domem, żeby odczytać licznik gazomierza. Wszystko skrzętnie nanosiliśmy na wykres przyczepiony taśmą do kredensu 
w kuchni. Litr benzyny, jak się dowiedzieliśmy, dorzuca ogromną porcję – aż 2,34 kg  – dwutlenku węgla do atmosfery. To spora część naszego dziennego limitu. Wyprodukowana w USA kilowatogodzina energii skutkuje emisją 0,7 kg CO2. Zużycie metra sześciennego gazu ziemnego uwalnia prawie 2 kg CO2.

Aby uzyskać przybliżony obraz naszego dotychczasowego udziału w podgrzewaniu atmosfery, wprowadziłem dane z ostatnich rachunków do kilku kalkulatorów internetowych. Każdy z nich zażądał nieco innych informacji i każdy podał inny wynik. Żaden nie dawał powodów do zadowolenia. Strona Agencji Ochrony Środowiska (EPA) oszacowała naszą roczną emisję CO2 na 24 618 kg, czyli 30 proc. więcej niż przeciętna dla dwuosobowej rodziny w Stanach – największe obciążenie stanowiła energia używana do ogrzewania i chłodzenia domu. Najwyraźniej musieliśmy pójść dalej, niż mi się wydawało.
Zacząłem bój od zejścia z latarką do piwnicy. W większości domów jednorodzinnych sam kocioł do podgrzewania wody zużywa 12 proc. energii. Zamierzałem ustawić jego termostat na 49°C – wartość zalecaną przez ekspertów. Gdy jednak bliżej przyjrzałem się naszemu zbiornikowi, zorientowałem się, że posiada tylko dwa ustawienia: „gorąca” i „ciepła” – żadnej skali. Nie wiedząc, co to dokładnie znaczy, przekręciłem na „ciepła” z nadzieją, że właśnie o to chodzi. (Woda okazała się za chłodna i później musiałem nieco przekręcić tarczę).
Gdy PJ odjechała hondą, żeby odebrać przyjaciółkę z kościoła, wyciągnąłem urządzenia do przycinania trawnika: elektryczną kosiarkę, elektryczną podkaszarkę i elektryczną dmuchawę do liści. I wtedy mnie oświeciło – cały ten sprzęt to pożeracz energii. Więc wrzuciłem wszystko z powrotem do garażu, wskoczyłem do mazdy i popędziłem do sklepu, żeby się zorientować, ile kosztuje ręczna kosiarka starego typu.
W najbliższym sklepie takiej nie mieli, więc pojechałem kilka kilometrów dalej, do placówki, która specjalizuje się w kosiarkach do trawy. Tam też nie było, chociaż wystawa zawalona była wielkimi samojezdnymi maszynami. (Przeciętna pchana kosiarka na benzynę – już wiedziałem – produkuje tyle zanieczyszczeń, co 11 samochodów; kosiarka samojezdna – tyle, ile 34 auta). W końcu znalazłem sklep, gdzie ostał się jeden egzemplarz ręcznej kosiarki – na wystawie. Gdy przespacerowałem się po sklepowej podłodze z tym sprzętem, byłem rozczarowany. W porównaniu z moim kablowym elektrycznym modelem, którym mogę łatwo kierować jedną ręką, manewrowanie szło niezgrabnie. Wróciłem do domu z pustymi rękoma.

Kiedy wjeżdżałem do garażu, ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, że głupio zmarnowałem mnóstwo czasu. Nie zdawałem sobie tylko sprawy, jak bardzo głupio, dopóki następnego dnia nie dokonaliśmy porannych odczytów. W poszukiwaniu bardziej przyjaznej planecie kosiarki przejechałem 39 km. PJ, aby odwiedzić przyjaciółkę w domu dla niepełnosprawnych, przebyła 43 km. Żeby ugotować obiad i wysuszyć ubrania, zużyliśmy 32 kWh energii elektrycznej i prawie 
3 m³ gazu. Całkowita ilość wyemitowanego przez nas tego dnia CO2 wyniosła 47,9 kg. Trzy i pół razy więcej niż założony cel! – Chyba musimy bardziej się starać – powiedziała PJ.

Po tygodniu otrzymaliśmy pomoc od profesjonalnego „lekarza domowego”, Eda Mincha 
z Energy Services Group. Poprosiliśmy go, żeby zrobił energetyczny audyt naszego domu, aby sprawdzić, czy nie przeoczyliśmy jakichś oczywistych możliwości oszczędzania. Minch najpierw odbył spacer dookoła domu, badając, czy architekt i budowniczy stworzyli jakieś możliwości przepływu powietrza z wnętrza i do wnętrza. Potem wszedł do środka i za pomocą skanera podczerwieni zbadał ściany wewnętrzne. Gorący lub zimny punkt mógłby oznaczać problem z przewodami wentylacyjnymi, albo że izolacja ściany nie spełnia swojej funkcji. Na koniec asystenci Mincha ustawili w drzwiach wejściowych potężny wentylator, by obniżyć ciśnienie wewnątrz domu i wywołać przepływ powietrza w każdym punkcie potencjalnego przecieku 
w ścianach. Nasz dom, jak wykazały pomiary, był o 50 proc. mniej szczelny, niż powinien.
Przez wąską dziurę w fundamentach pod pomieszczeniem, gdzie znajduje się nasza pralnia, do przestrzeni podpodłogowej nawiało pełno liści z ogrodu. – To jest to otwarte okno – powiedział Minch. Załatanie dziury było teraz priorytetem, bo ogrzewanie domu może stanowić nawet połowę rachunku za energię, a koszty chłodzenia dochodzą do 10 proc.
Powietrze płynące przez fundamenty stanowiło tylko część problemu. Równie poważną sprawą okazała się jego ucieczka z garderoby na drugim piętrze, gdzie znajduje się też niewielka jednostka grzewcza. Wnęka nie została całkowicie wyłożona panelami i powietrze wydostawało się na wolność przez sufit. Minch zalecił, byśmy dokończyli prace izolacyjne, gdy przyjdzie czas wymienić piec. Udzielił też paru rad na temat oświetlenia i sprzętu: – W dzisiejszych czasach 
w typowej kuchni pali się przez cały dzień dziesięć 75-watowych punktów świetlnych. 
To ogromne marnotrawstwo pieniędzy.

Dodał, że ich zamiana na kompaktowe żarówki fluorescencyjne mogłaby przynieść właścicielowi domu oszczędność 200 dolarów rocznie. W zasadzie lodówki, pralki, zmywarki i pozostały sprzęt AGD mogą składać się na połowę rachunku gospodarstwa domowego za energię.
– Nie da się wszystkiego naprawić od ręki – stwierdził John Bauer, gdy spytałem, jak sąsiedzi sobie radzą. – Kiedy zostaliśmy wegetarianami, nie od razu przestaliśmy jeść mięso. Najpierw zrezygnowaliśmy z jagnięciny. Potem z wieprzowego. Następnie z wołowiny. W końcu z drobiu. Teraz od kilku lat zmniejszamy spożycie ryb. Nie inaczej jest z dietą węglową.
To była dobra rada, jestem pewien. Tymczasem gdziekolwiek spojrzałem, wszędzie roiło się od pożeraczy energii. Którejś nocy usiadłem na łóżku i naliczyłem dziesięć światełek: ładowarka do telefonu komórkowego, kalkulator, laptop, drukarka, radiobudzik, dekoder telewizji kablowej, ładowarka baterii do aparatu fotograficznego, wykrywacz tlenku węgla, baza telefonu bezprzewodowego, wykrywacz dymu. Po co to wszystko było włączone? Elektroniczne „wampiry” w trybie czuwania potrafią podwyższyć domowy rachunek za prąd o 8 proc.

W tym czasie wyjechaliśmy z domu na długi weekend do Oregonu, na ślub mojej bratanicy Alyssy. Gdy nas nie było, zajmujący się naszymi psami opiekun kontynuował odczyty liczników gazu i prądu, a my – jadąc wynajętym autem z lotniska w Portland na wybrzeże Pacyfiku – prowadziliśmy zapis przejechanych kilometrów. Zdawałem sobie sprawę, że ta wycieczka nie wniesie do naszej węglowej diety nic dobrego. I tu zacząłem się zastanawiać – na ile istotne mogą być indywidualne wysiłki ograniczenia emisji gazu. Czy nasze działania mają w ogóle jakieś znaczenie, czy tylko poprawiają samopoczucie? Jak tylko wróciliśmy do domu, zacząłem szukać większej ilości danych.
Okazało się, że USA produkują jedną piątą światowej emisji CO2 – około 6 mld ton rocznie. Ta zwalająca z nóg liczba może do 2030 r. zwiększyć się do 7 mld. Większość dwutlenku węgla pochodzi z energii konsumowanej przez domy, pojazdy i przemysł. Ile można by uniknąć – zaczęło mnie frapować – gdybyśmy wszyscy zacisnęli pasa? Co by się stało, gdyby cały kraj przeszedł na niskowęglową dietę?
To nie samochody, lecz budynki wytwarzają najwięcej (38 proc.) CO2 w Stanach. Sytuacji nie poprawia raczej fakt, że przeciętny nowy dom jest o 45 proc. większy niż przed 30 laty.
Przedsiębiorstwa takie jak Wal-Mart, których własnością są tysiące budynków, zorientowały się, że mogą uzyskać spore oszczędności, zmniejszając zużycie energii. Pilotażowe Supercentrum w Las Vegas zużywa do 45 proc. mniej energii niż porównywalne sklepy, do czego przyczyniają się m.in. ewaporacyjne klimatyzatory, ogrzewanie podłogowe, superwydajne chłodziarki i naturalne światło w salonach sprzedaży. Według Krajowego Laboratorium Oak Ridge renowacja urządzeń starszej daty i inteligentne projektowanie mogłyby zmniejszyć emisję CO2 z budynków na terenie USA o 200 mln ton rocznie. Lecz raport stwierdza, że osiągnięcie takiego celu jest mało prawdopodobne bez nowego prawa budowlanego, standardów urządzeń i bodźców finansowych. Po prostu jest zbyt wiele powodów, by nie podejmować odpowiednich działań.

Na przykład właścicielom budynków na wynajem brak zachęty do inwestowania w takie szczegóły jak okna o wysokiej szczelności, systemy oświetlenia, ogrzewania i klimatyzacji, bo to lokatorzy, a nie oni płacą rachunki za energię. Natomiast ludzie mieszkający we własnych domach inwestycje w energetyczne usprawnienia odkładają na przyszłość. 60 proc. uczestników sondażu przeprowadzonego w 2007 r. stwierdziło, że nie ma wystarczających funduszy, by inwestować w remonty mające poprawić wydajność energetyczną domu.
Drugim co do wielkości, po budynkach, źródłem CO2 jest transport, który dostarcza 34 proc. 
emisji krajowej. Nowe osiedla są budowane coraz dalej od centrów miast i każdego dnia pracy całe rodziny zmuszone są spędzać długie godziny w samochodzie. Według szacunków EPA (Agencji Ochrony Środowiska) w ciągu następnych 50 lat emisja gazów cieplarnianych wydalanych przez pojazdy może się zwiększyć o 80 proc.
Trzecim poważnym źródłem CO2 jest sektor przemysłowy. Rafinerie, papiernie i inne zakłady odpowiadają za 28 proc. krajowej emisji dwutlenku węgla. Dla firm konkurujących na światowych rynkach celem numer jeden staje się wytworzenie najlepszego produktu po jak najkorzystniejszej cenie. Redukcja gazów cieplarnianych nie jest tak pilna. Niektóre zakłady nawet nie rejestrują emisji CO2.
Ale zmiany nieuchronnie nadchodzą. Większość liderów biznesu spodziewa się w nieodległej przyszłości federalnych regulacji emisji CO2. Już teraz Nowy Jork i dziewięć innych stanów Północnego Wschodu USA zgodziło się na system limitów i handlu emisjami, zbliżony do wprowadzonego w Europie w 2005 r. Z czasem zostanie zredukowana emisja CO2 w dużych elektrowniach i każda z nich będzie musiała albo ograniczyć ilość zanieczyszczeń atmosferycznych, albo wykupić daną dawkę od zakładów, które dokonały redukcji.
Jakiego sumarycznego wyniku możemy oczekiwać? Ile CO2 można by zatrzymać, gdyby cały naród przeszedł na niskowęglową dietę? Opracowanie firmy konsultingowej McKinsey & Company wylicza, że USA mogłyby corocznie emitować 1,3 mld ton CO2 mniej, używając wyłącznie obecnie dostępnych technologii, które same zarobiłyby na siebie, przynosząc oszczędności w zużyciu energii. Roczna emisja CO2 w USA zamiast wzrosnąć o ponad miliard ton do 2020 r., spadłaby o 200 mln ton rocznie. Potrzebna jest tylko wola.

W końcu złapaliśmy z żoną właściwy rytm energooszczędnego życia. Zamiast jeździć samochodem, chodziliśmy pieszo na basen, 
w sobotę rano na targ udawaliśmy się rowerem i do zmroku przesiadywaliśmy na tarasie, rozmawiając i słuchając świerszczy. Kiedy tylko było to możliwe, pracowałem w domu za pośrednictwem internetu, a kiedy jechałem do miasta, korzystałem z autobusu i metra. Nawet gdy zrobiło się gorąco i parno, nie odczuliśmy dyskomfortu, w dużej mierze dzięki wielkiemu wentylatorowi sufitowemu, który zainstalowaliśmy w sypialni pod koniec czerwca. – Ten wentylator to mój nowy najlepszy przyjaciel – podsumowała PJ.

Prawdę mówiąc, kiedy przekroczyliśmy wyznaczoną na 1 sierpnia linię mety, mierzony cyframi rezultat naszego przedsięwzięcia wyglądał nieźle. W stosunku do lipca ubiegłego roku zmniejszyliśmy zużycie energii o 70 proc., gazu ziemnego o 40 proc., a liczbę przejechanych autem kilometrów do połowy średniej krajowej. W przeliczeniu na CO2 zredukowaliśmy emisję gazu do średnio 32 kg dziennie, co – chociaż dwukrotnie przewyższało zaplanowaną ilość 
– i tak równało się połowie średniej krajowej.
To zachęcający rezultat – myślałem – dopóki nie wprowadziłem do rachunku emisji CO2 naszej podróży lotniczej do Oregonu. Nie spodziewałem się, że samolot z kompletem pasażerów w przeliczeniu na osobę wytworzy niemal połowę CO2, który przedostałby się do atmosfery, gdybyśmy pojechali z PJ do Oregonu i z powrotem naszą hondą CR-V. Przelot w obie strony dorzucił równowartość 1 135 kg CO2 do naszego rachunku, z nawiązką podwajając dzienną średnią z 32 do 68 kg – pięć razy więcej niż nasz cel.
W porównaniu z nami Bauerowie spisali się znacznie lepiej. Jako że ich dom jest całkowicie zelektryfikowany, Kyoko starała się rzadziej używać elektrycznej suszarki do ubrań i wywieszać pranie na zewnątrz, tak jak to robili z Johnem, kiedy mieszkali w suchej Australii Zachodniej. Jednakże ich rozbiegane trzylatki – Etienne i Ajanta – zmuszały Kyoko do 14 prań tygodniowo, a w wilgotnym klimacie Wirginii ubranie schnie cały dzień. – Nie było to tak dogodne rozwiązanie, jak się spodziewałam – powiedziała Kyoko. – Parę razy musiałam pędzić do domu z zakupów, zanim się rozpadało. Ostateczny rezultat Bauerów: 44,2 kg CO2 dziennie.
Dla Friedmanów największą przeszkodą okazał się transport. Mają cztery auta i wszyscy dojeżdżają co dzień do pracy, więc liczba przejechanych w ciągu miesiąca kilometrów urosła do 7 300. – Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli jeździć mniej – powiedziała Susan. – Każdy z nas zmierzał w innym kierunku i nie było żadnego innego sposobu, żeby się dostać do celu. Ich wynik: 112,5 kg CO2 dziennie.
Nasz rachunek za zużyty w lipcu prąd zaowocował 190 dolarami oszczędności. Zdecydowaliśmy przeznaczyć część tego zysku na zrównoważenie szkód, które przyniosła nasza lotnicza podróż, i wpłaciliśmy 50 dolarów na konto Native Energy, jednej z organizacji non-
-profit, które oszczędzają CO2, inwestując w elektrownie wiatrowe, słoneczne itp. Można, oczywiście, zrobić więcej. Możemy zawrzeć umowę na dostawę energii z regionalnych elektrowni wiatrowych. Możemy kupować żywność produkowaną na miejscu zamiast malin sprowadzanych w zimie z Chile czy wody butelkowanej na Fidżi. Możemy zapisać się do klubu redukcji CO2 w miejscowej drużynie harcerskiej, szkole, organizacji ekologicznej.
– Jeśli uda się skłonić wystarczającą liczbę ludzi do działania w wystarczającej liczbie społeczności, można mieć ogromny wpływ – mówi David Gershon, autor książki Dieta niskowęglowa: 30-dniowy program zrzucenia 2 268 kg. – Ktoś to nazwał „strategią myszy na lodzie”. Nie trzeba, żeby zadziałały wszystkie elementy składowe – wystarczy, że lód zostanie zaatakowany z wielu kierunków, a w końcu się załamie.


Jeżeli cały świat drastycznie nie zredukuje emisji CO2, która od 1990 r. wzrosła o 30 proc., 
i tak wszyscy mocno ucierpimy. Według prognoz w ciągu następnych 10 lat aż 80 proc. popytu na energię będzie powstawać w Chinach, Indiach i innych krajach rozwijających się. Obecnie w Chinach co tydzień przyrasta ekwiwalent dwóch średniej wielkości elektrowni węglowych, tak że w 2007 r. emisja CO2 z terenu Chin przekraczała już amerykańską. Zahamowanie emisji globalnej będzie dużo trudniejsze niż jej ograniczenie na obszarze USA, bo gospodarki krajów rozwijających się szybciej rosną. Jednak wszędzie zaczyna się tak samo – od poprawy termoizolacji domów, bardziej energooszczędnego oświetlenia, zmniejszenia zużycia paliwa przez samochody i bardziej inteligentnych metod produkcji w przemyśle.
Aby osiągnąć poważniejszą redukcję (80 proc. do roku 2050, jak radził Tim Flannery), musimy szybciej zastępować paliwa
kopalne odnawialną energią z elektrowni wiatrowych, słonecznych, geotermalnych i biogazowych. Musimy ograniczyć wylesianie, które jest dodatkowym źródłem gazów cieplarnianych. No i rozwinąć technologie przechwytywania i magazynowania w ziemi dwutlenku węgla z istniejących elektrowni. Energooszczędność może dać nam trochę czasu – przypuszczalnie ze 20 lat – na rozwiązanie problemu usunięcia węgla z diety mieszkańców całej planety.
W Szwecji powstały pierwsze „neutralne węglowo” domy, Niemcy zbiły cenę energii słonecznej do przystępnego poziomu, Japonia produkuje energooszczędne samochody, a bogate miasta Holandii zapełniły się rowerami. Czy Amerykanie chcieliby dorównać takim wysiłkom?
Być może, powiada R. James Woolsey, były dyrektor CIA: – Niektórzy są za, bo jest to sposób na zrobienie pieniędzy, inni – bo obawiają się terroryzmu lub globalnego ocieplenia, jeszcze inni są przekonani, że to obowiązek wynikający z ich przekonań religijnych. Wszystko zlewa się w jeden nurt – mówi Woolsey. Ten ruch zaczyna się w domu od wymiany żarówki, otwarcia okna lub jazdy rowerem na pocztę. Cóż mamy do stracenia?