witajcie w naszej bajce

Miejsce akcji:
Federalna Demokratyczna Republika Etiopii Bohaterowie: Ja i Władza (w roli drugoplanowej ekipa telewizyjna) – Dlaczego nie wolno? – pytam.
– Nie wolno i już – rzuca oschle.
– Jaki wy tu właściwie macie teraz ustrój polityczny?
– pytam naszego kierowcy, uroczego starszego pana.
– Demokrację.
– Ale macie tę demokrację, czujecie ją? – drążę dalej.
– Właściwie zaczynamy…

WŁADZA

Addis Abeba wciąga nas coraz bardziej. Coraz śmielej też czujemy się na jej ulicach. Jeździmy więc zygzakiem po tej ubogiej dzielnicy. Wszędzie gdzie przystajemy i zaczynamy filmować, towarzyszy nam ogromne zainteresowanie. W ciągu kilku minut pojawia się mnóstwo ludzi – wyłażą zewsząd, przyglądają się, szarpią za ubranie, a każdy – i duży, i mały – z wyczekiwaniem wyciąga rękę po pieniądze: łan dolar, łan dolar ferendżi. Cały ten początkowy lotniskowy niesmak gdzieś ulatuje. Upał jednak gęstnieje, godziny parują, aż wyrasta przed nami Pan Władza.
Podchodzi do nas i już po samym sposobie jego chodzenia można poznać, że IDĄ KŁOPOTY. Bo, owszem, mamy pozwolenie rządowe, mamy pozwolenie ambasady, mamy pozwolenie ministerstwa, mamy wszelkie inne pozwolenia na filmowanie... A jednak to za mało. To wszystko nie ma znaczenia. Nie mamy bowiem ICH pozwolenia. Trzeba było jeszcze przyjść do nich i poprosić o pozwolenie. Mimo że nie ma zakazu filmowania na ulicy – powinniśmy jednak przyjść i poprosić o zgodę… Trochę nas to irytuje. Ale tylko trochę. Aklimatyzujemy się chyba powolutku... Zatrzymujemy się pod najlepszym hotelem w mieście, Rafał i Witek filmują panoramę, budynki, ludzi idących przez skrzyżowanie. Jak zwykle zgarnia nas policja (jak zwykle, bo zdarza się to już któryś tam raz od przyjazdu do Etiopii). Policja upiera się, że tu nie wolno filmować, bo tu znajdują się obiekty strategiczne.

– Strategiczne? Czyli jakie? – dopytujemy.
Okazuje się, że obok jest bank, a za rogiem budynki rządowe.
– No, ale przecież my stoimy na skrzyżowaniu. My tego nie kręcimy. My filmujemy ulicę, ludzi... – zapewniamy.
Policja nam nie wierzy.
– Pokażcie taśmy – mówią.
– Nie, nie. Tego nie można pokazać. Tutaj te kamery tylko nagrywają, ale odtwarzać się nie da. You know? Record, no play! – operator z przebiegłym uśmiechem tłumaczy zawiłość całej sytuacji.
Oni mówią, że muszą zobaczyć, my – że nie mamy jak
pokazać. Tym razem policja okazuje się sprytniejsza.
– Aha, nie możecie nam pokazać tego, co nagraliście?
– Impossible zupełnie.
– Ale nie kręcicie tych budynków?
– Absolutnie! Ależ skąd! Of course not!
– W takim razie rekwirujemy taśmy, zatrzymujemy dokumenty i pozwolenia. Za trzy godziny macie być na komisariacie, tu i tu. – Podają adres w drugiej części miasta.
Podczas przeglądania naszych taśm (poziom techniczny telewizji w Etiopii jest na poziomie polskiej telewizji kablowej z początku lat dziewięćdziesiątych, ale na nieszczęście mają maszynę do odczytu taśm cyfrowych) okazuje się,
że oczywiście mamy nakręcony ten budynek, którego filmować nie należało. Otóż, niestety, nie kręciliśmy tylko przechodniów, samochodów i zmieniających się świateł. Efekt naszego wymądrzania się jest przykry w skutkach. Część materiału zostaje skonfiskowana na zawsze.

BYĆ JAK WIELKI BIKILA
Już podczas jednego z naszych pierwszych przejazdów przez stolicę zaskakuje mnie pewien niezwykły widok – o piątej rano widzę w jednym miejscu, w miejskim parku, mnóstwo biegających ludzi. Postanawiamy tam pojechać i poznać motywy ich treningu.
– Chłopie, ale dlaczego wstajesz tak codziennie o piątej rano i biegasz?
– A bo ja chcę być jak wielki Bikila Abebe.
Doganiam innego.
– Bo ja chcę jechać i reprezentować nasz kraj na olimpiadzie.
Oczywiście, powszechnie znane są na świecie wyczyny wielkich biegaczy etiopskich. Chyba najsłynniejszym był Bikila Abebe, ale nie tylko – także Wami Biratou, Halie Gebreseliase i kilku innych. Okazuje się, że niemal każdy, kto z tego kraju chce się jakoś wyrwać, próbuje tego dokonać właśnie przez sport, a szczególnie przez bieganie. W pewnym momencie podchodzi do nas jakiś facet w dresie z napisem Ethiopia na plecach, z czarną teczką pod pachą.
– Kto wam pozwolił kręcić? – pyta. – Nie macie zgody
Ministerstwa Sportu! – dodaje.
Pan z Teczką nie przestaje nas zaczepiać; przestawiam go kilka razy poza kadr. Kręcimy dalej.
Tymczasem Pan Działacz, zupełnie niezrażony, sięga do
tej swojej czarnej teczki, wyciąga komórkę i zaczyna gdzieś dzwonić. Po siedmiu minutach przyjeżdżają dwa wozy policyjne – zaczyna się...
Z wozów wysypuje się piętnastu policjantów i zgarnia nas razem ze sprzętem. Rozpoczyna się dyskusja. Działacz z Teczką znów mówi, że nie mamy zgody Ministerstwa Sportu, a więc nie możemy tu filmować.
– Proszę pana, jesteśmy w wolnym kraju, tak?
– Tak – odpowiada Teczka.
– Jesteśmy w miejscu publicznym, ogólnie dostępnym, nie weszliśmy na teren prywatny, nie weszliśmy na teren rządowy, nie jest to miejsce strategiczne. Tak?
– Tak.
– To są zupełnie zwyczajni ludzie, którzy sobie biegają
po parku. Filmujemy sobie biegających ludzi. Robimy telewizyjny program, który ma promować wasz kraj na świecie. O co więc panu chodzi???
Okazuje się, że my, filmując biegających tutaj ludzi; tu w tym miejscu; o tej godzinie, chcemy – uwaga! – skopiować trening etiopskich biegaczy i osiągnąć sukces na najbliższej olimpiadzie! I wygrać w maratonie!