Z Wojciechem Cejrowskim rozmawia Agnieszka Franus
Kim chciałeś zostać, gdy byłeś małym chłopcem?
Wojciech Cejrowski: Papieżem, by udowodnić światu, że Polak potrafi. Potem milionerem (udało się). Pisarzem (również). Teraz bardzo chciałbym wykładać na uniwersytetach jako profesor antropologii. Taki wiek – człowiek zebrał pewną porcję wiedzy i nadszedł czas, aby się nią dzielić.

Od ponad 20 lat niemal co roku poszukujesz dzikich plemion w Ameryce Południowej. Czy one jeszcze tam żyją?

Mam nadzieję, że tak. W przeciwnym razie zaprzestałbym organizowania wypraw. Ale moja nadzieja słabnie. Jeszcze dziesięć lat temu właściwie każdy wyjazd kończył się sukcesem. Dzisiaj najczęściej wracam z niczym. Zamiast szamana znajduję gościa z paczką przeterminowanej aspiryny. A zamiast przepasek biodrowych – nylonowe gatki.

Przeszkadzają Ci majtki u Indian? Sam je chyba nosisz.
Nieprawda. Przed wejściem na terytorium dzikich ubieram się tak jak oni. Niedawno pojechałem do nich w przepasce, którą kupiłem specjalnie na tę okazję. Wysiadłem z czółna w wiosce, o której mój przewodnik opowiadał, że to już ostatnia w pełni tradycyjna osada. Świeciłem gołym tyłkiem, myśląc, że robię na nich dobre wrażenie, a wódz przywitał mnie w spodenkach Adidasa. Niby wszyscy tam mówili po indiańsku, mieli szamana, ale... tylko ja miałem przepaskę. Biali wyprawiają się na koniec świata, żeby doświadczyć prawdziwej dzikości, a okazuje się, że „straszny” wódz ma kino domowe i pasjami ogląda amerykańskie seriale. Sami mieszkamy w wygodnych, ciepłych domach, a od innych oczekujemy, że będą ganiać nago po dżungli i polować na małpy? O co nam chodzi? Tęsknimy do czasów, w których żyliśmy w szałasach? Nie jeżdżę w poszukiwaniu dzikości. Dzikość gryzie, kłuje i zabija, moczy nocną ulewą i uwiera w tyłek przy siedzeniu. Wyjeżdżam, bo żal mi, że ten świat ginie. Życie Indianina w dżungli jest bardzo trudne, ale on jest tam u siebie. Pozostaje wolnym człowiekiem. Niby nic nie ma, ale jednocześnie niczego mu nie brakuje. Po ucywilizowaniu ląduje zaś na samym dole drabiny społecznej, bez szans na poprawę swego losu. Nie umie czytać, nie ma dokumentów, nie ma pieniędzy, nie ma prawa własności do ziemi, na której mieszka.

Jaka przyszłość czeka dzikich mieszkańców Amazonii?
Myślę, że w ciągu dziesięciu lat ostatnie plemię pierwotne się ucywilizuje i będzie to proces dobrowolny. Indian nie trzeba przymuszać do wychodzenia z lasu – oni sami tego chcą. Nie zatrzymam ich, ale wiem, co będzie dalej. W Ameryce Północnej ten proces zaowocował utratą kultury, korzeni i tożsamości. W latach 70. XX w. młodzi Apacze pragnący nauczyć się języka swoich przodków korzystali ze słowników napisanych przez białych. Amazońscy Indianie po wyjściu z lasu chcą jak najszybciej zapomnieć o swojej indiańskości. A kiedy ich kultura plemienna zniknie, może ktoś zapragnie się dowiedzieć, jak żyli jego przodkowie. I wtedy sięgnie po moje książki i zdjęcia. Chcę ocalić te resztki kultur skazanych na zagładę dlatego, że one mnie FASCYNUJĄ.

Opowiedz coś więcej o tych fascynacjach.
Zachwyca mnie indiańska umiejętność dostrajania się do przyrody. Biały człowiek stara się ją ujarzmiać, a dla Indianina „środowisko naturalne” jest domem i nie wymaga zmiany. Harmonia kontra hegemonia – pasjonujące starcie różnych filozofii życia. Podobny konflikt obserwuję w Meksyku, gdzie nasz pośpiech i chęć pomnażania dóbr stają oniemiałe wobec latynoskiej maniany i minimalizmu. Podróżuję – by obserwować, jak się ludzie fundamentalnie różnią.

I to było powodem pierwszego wyjazdu?
Zmotywowała mnie gorąca nienawiść do śniegu. Gdy tylko nadarzyła się okazja, uciekłem w tropiki. Było to w lutym roku 1985. Wówczas w jaskiniach na Jukatanie szukałem przezroczystych rybek, które całe życie mieszkają pod ziemią w kompletnych ciemnościach.

Dlaczego wybrałeś Amazonię, a nie Azję lub Afrykę?
Kocham Amazonię, choć to trudna kochanka i męczące współżycie. Afryka i Azja to kontynenty, ludy i kultury, które nie do końca pojmuję. Zbrodnie Japończyków za czasów II wojny światowej, Chińczyków, Pol Pota w Kambodży, ludobójstwo w Rwandzie. Fizyczne pastwienie się nad drugim człowiekiem, upodlenie jednostki przekraczające wyobrażenia – żaden reżim nie musiał posuwać się tak daleko. Aby utrzymać władzę, wystarczyłoby o wiele mniej przemocy.


Będąc w tropikach, nie tęsknisz za domem?

Nigdy. Choć czasami brakuje mi konkretnych osób. Lubię egzotykę, a Polska ze wszystkimi swoimi zaletami nigdy nie będzie dla mnie krajem egzotycznym. Za granicą nikt mnie też nie rozpoznaje na ulicy ani w pociągu, a w Polsce często. Pod względem kulturowym też bliżej mi do Ameryki niż do Europy. Ja się tu u Was czuję obco.

W jakim sensie obco?
Nie rozumiem europejskiego kina, nie wciąga mnie europejska literatura, nie czuję Waszej muzyki. Za to słucham bluesa, country i salsy, oglądam kino hollywoodzkie, a czytam prawie wyłącznie książki wydane w USA.

Co takiego mają oni, czego my nie mamy?
Witalność i wolność osobistą. Europa jest starym kontynentem, zmurszałym intelektualnie i bardzo zorganizowanym. Powszechny socjal odbiera ludziom potrzebę podejmowania decyzji, konkurowania o byt. W Ameryce trzeba sobie radzić samemu i stąd ten ferment intelektualny, ideowy, artystyczny. Ameryka silnie oddycha oboma płucami – północnym i południowym, a Europa chrycha starzyzną. Z Europy się „wyjeżdża w szeroki świat”, a do Europy się "przyjeżdża na stary kontynent”.

Co więc powstrzymuje Cię przed emigracją?

Rodzice. Oni nie wyjadą ze mną na drugi koniec świata. A zatem moim obowiązkiem jest zostać w Polsce przynajmniej jedną nogą.

Najbardziej cenisz u innych?
Poczucie humoru – jest ono świadectwem inteligencji, a z inteligentnym człowiekiem warto rozmawiać i zawsze można się dogadać. Ja często robię z siebie durnia. Czasami celowo – kiedy przypływam do indiańskiej wioski i nie wiadomo, jak mnie przyjmą tubylcy, staram się ich rozbawić – człowiek zabawny nie jest groźny. Ta przepaska biodrowa, którą kupiłem, była damska. I ja o tym wiedziałem. Ubrałem się w nią z premedytacją – dla śmiechu.

Śmiali się?
Aż im od tego bąble z nosów szły. A potem jeszcze przez kilka tygodni wybuchali śmiechem na każde wspomnienie.

Jak się dociera do dzikich plemion?
Najpierw tydzień łodzią na motorze, potem tydzień na wiosłach, a następnie kilka dni piechotą. Trzeba mieć indiańskiego przewodnika, który zna kilka indiańskich języków, umie polować i ma u swoich pobratymców na tyle duży autorytet, by wprowadzić mnie bezpiecznie do wioski, a potem... bezpiecznie wyprowadzić. Bo trafić do dzikich jest łatwo, trudniej stamtąd wrócić do domu.

Co tam porabiasz?
Robię to, co oni, nawet jeśli nie do końca potrafię. Poprzez współuczestnictwo staję się częścią ich społeczności – trochę sztucznie wkomponowaną w system, ale jednak mile widzianą. Poluję więc, łowię ryby, zbieram maniok, buduję szałasy, wyplatam kosze i staram się to wszystko fotografować. Najpierw jednak muszę przez kilka dni celować do ptactwa z długiego obiektywu, zanim Indianie przekonają się, że ta moja „dmuchawka” nie służy do zabijania.
Na dalekie podróże trzeba mieć pieniądze. Skąd je bierzesz? Robię interesy, mam nieruchomości, wynajmuję powierzchnie biurowe, prowadzę firmy... Pieniądze zarabiałem od dziecka, bo uważałem, że jak ma się własne, to nie trzeba prosić o nie rodziców. Dawniej zbierałem szkło, hand-lowałem dolarami (nielegalnie), pracowałem na czarno za granicą, szmuglowałem bawełniane gacie z Meksyku. Nawet dzisiaj wszystkie wyprawy finansuję z własnych pieniędzy, bez sponsorów. Po powrocie staram się „spieniężyć urobek intelektualny”. Ale nigdy nie biorę z góry. Można o mnie powiedzieć „fantasta”, ale na pewno nie „naciągacz”.

A ile taka wyprawa kosztuje?

Muszę kupić łódź, bo nie opłaca się jej wynająć na 5 tygodni. Silnika do łodzi też mi nikt nie pożyczy bez gwarancji zwrotu, a w Amazonii łodzie się często wywracają na podwodnych pniach, zaś silniki obrywają i toną. Po zakończeniu wyprawy taki silnik jest honorarium dla przewodnika. Muszę też kupić dwie–trzy beczki paliwa, prowiant na początek drogi, strzelbę i naboje, sól dla Indian (to doskonała waluta, a nie zaśmieca ich kultury tak jak szklane paciorki i lusterka). Czasami, gdy wyprawa jest piesza, wynajmuję tragarzy. Dwa lata temu w Boliwii miałem ich sześciu. Czyli średnio wydaję około 5 tys. dolarów.

Wyjeżdżasz samotnie lub tylko z żoną. Dlaczego?
Nie da się efektywnie podróżować po dżungli dużą grupą. Kiedy spotykam wyprawy składające się z 20 osób i wielkich pakunków, nie wierzę, że przed taką ekipą Indianie nie uciekną, gdzie pieprz rośnie.


Czy ktoś bez doświadczenia dotrze do takich miejsc?
Nie ma szans. Po 23 latach treningu udaje mi się jedna wyprawa na trzy, cztery...

Ale Ty wynajmujesz przewodnika. Z nim chyba podróżuje się łatwiej?
Czyżby? Przewodnik nie będzie nikogo nosił na rękach, gdy trzeba wiele dni iść przez dżunglę. Nie wyśpi się za nikogo w hamaku, do którego pada deszcz. A może zje za kogoś te niejadalne świństwa, które przygotował na kolację, bo nic innego poza jaszczurką nie udało mu się upolować?

Czy Indianie pytają Cię, jak wygląda świat poza ich puszczą?
Pytania Indian ograniczone są ich zakresem znajomości świata, więc interesuje ich, jakie żyją u nas zwierzęta, jakie mamy kobiety, łodzie, łuki i strzały.

Co im odpowiadasz?

Opowiadam im tylko tyle, by nie zburzyć świata, w którym żyją; nie zarazić chęcią wyjścia z puszczy. Najczęściej trochę straszę – chorobami, klęskami żywiołowymi, wojnami „plemiennymi”. Najgorsze jest to, że wcale nie muszę przy tym kłamać. Nasz (Wasz) świat jest dziwny, niebezpieczny. Tyle tylko, że oswojony – przyzwyczailiśmy się do zagrożeń cywilizacyjnych i nie zastanawiamy się, dokąd on zmierza.

Czy jest coś, co Ci ewidentnie u Indian  przeszkadza?

Oj, tak (śmiech). Nie zachowują dystansu fizycznego i nie ma u nich pojęcia prywatności. To niezwykle męczące, że nawet sprawy intymne musi się robić w towarzystwie. W dodatku z wzajemnością. Kiedy oni kopulują w hamaku obok, tak że cały szałas się trzęsie, jest mi głupio. A rano przy śniadaniu nikt poza mną nie jest zażenowany wspomnieniem ostatniej nocy.

Ciągle mówimy o ludziach. A co z przyrodą?
W dżungli obserwując przyrodę, najczęściej zastanawiam się, czy da się zjeść. Potem – czy ona może zjeść mnie. Tapir jest fascynującym i pięknym zwierzęciem w zoo, ale jak się go spotka na wolności, trzeba uciekać. W chwilach wolnych podziwiam przyrodę Amazonii jak każdy – ona jest tak kolosalnie intensywna! I mam nawet sporo dowodów – zdjęcia okropnie słodkich landszaftów, zachodzące słońce, kolorowe motylki, gwiazdy nocą.
Czy poza podróżowaniem masz jakieś hobby?
Bardzo lubię oglądać amerykańskich stend-aperów. Stand up comedy to forma rozrywki/sztuki nieznana w Europie. Polega ona na tym, że na pustej scenie staje facet z mikrofonem i gada, gada przez półtorej godziny, a widownia w tym czasie wyje ze śmiechu. Takie występy (nagrane na DVD) są moją ulubioną formą rozrywki i można powiedzieć hobby, choć to nie kolekcjonerstwo.

Czy Ty też jesteś takim facetem z mikrofonem?
Owszem. Stoję na scenie zupełnie sam. Przed publicznością, która nie bardzo wie, czego się spodziewać i przez pierwsze pół godziny jest ogólnie zaskoczona, że „spotkanie z pisarzem” wygląda jakoś inaczej niż zwykle. A ja kocham te czary, jakie powodują odpowiednio dobrane słowa. Mówię coś i wywołuję śmiech. Śmiech, który nie milknie przez 90 minut. Wywoływanie radości to ogromna frajda.

Jaką podróż poleciłbyś osobie, która pracuje za biurkiem i ma dwa, trzy tygodnie urlopu w roku?
Meksyk! Przez wiele lat mówiłem: Polska moja matka, Meksyk moja żona. Jako dorosły człowiek zakochałem się w nowym kraju. Gdyby Polska zniknęła, to miałbym swoje miejsce na ziemi. Meksykanie mają – tak jak Polacy – ułańską fantazję i wszystko robią z uśmiechem od ucha do ucha! A ja lubię śmiech, podobnie jak meksykańską architekturę, kolory (trochę zbyt pstrokate), kuchnię (trochę zbyt pikantną), roślinność, zapach, kolor wody... Kocham ten kraj, tak jak się powinno kochać ojczyznę, ojcowiznę. Poszedłbym bronić Meksyku, gdyby zaszła potrzeba. Przeżywam bardzo każdą tamtejszą katastrofę. Meksyk jest jedną z moich rzeczy osobistych.


Jaki naprawdę jest Wojciech Cejrowski, nie wie nikt. Ojciec mówi o nim komediant, zaś mama – birbant i leser, który nawet minuty nie przepracował na etacie. Ma wiernych fanów oglądających każdy jego program i kupujących kubki z WC Kwadransa, ale też zagorzałych wrogów. On sam uważa się za inteligentnego lenia. Więc aby się lenić i trawić życie na przyjemnościach, zaczął pracować w wieku 16 lat. Dziś ma 43 lata, a na koncie ponad 30 wypraw, które sam sfinansował. Zawsze jest gotowy do wyjazdu. Dlaczego? Po prostu tam, gdzie się wybiera, wszystko jest tańsze i tak naprawdę oprócz karty kredytowej i aparatu fotograficznego niczego nie potrzebuje (ubrania w puszczy są przecież zbędne). Ale potrafi też planować swoje wyprawy latami. Pomysł przejścia piechotą puszczy Darien (bieguna dżungli) czekał 6 lat. Z kolei wyprawa do Hibarosów (dawni łowcy głów) nie doszła do skutku od dekady. W podróży przydaje mu się znajomość kilku języków obcych i umiejętność imitowania lokalnych akcentów – w Kolumbii uchodzi np. za Meksykanina, a w Nowym Jorku za przedstawiciela mniejszości włoskiej. Gdy nie podróżuje, pisze książki (nim się urodzą – trwa u niego słoniowa ciąża literacka, która zaowocowała już 7 dziełami), robi audycje radiowe i programy telewizyjne (zachęca w nich do chodzenia na bosaka – taniej i nie pleśnieją stopy). Nie ma telefonu komórkowego ani zegarka. Ten ostatni wyrzucił po tym, jak pewien Indianin powiedział mu: „Wiesz, gringo, wy macie zegarki, a my mamy czas”. Nie robi planów, bo tylko wtedy życie jest wieczną niespodzianką. I ma całe stosy marzeń (m.in. wyprawa na Borneo, Księżyc i zaproszenie na obiad do królowej brytyjskiej), gdyż jak się ich ma tysiące, to co chwila spełnia się jedno z nich.