Wodowanie rowerów na Amazonce i w drogę!

Najpierw kilkudniowe przygotowania, a potem wodowanie rowerów o niezwykłej konstrukcji, na które wsiadło dwóch Polaków i popedałowało z nurtem Amazonki w kierunku Atlantyku, zburzyły rutynową i nieco senną codzienność peruwiańskich Indian z plemienia Ashaninka w rejonie miejscowości Atalaya. To właśnie tutaj bracia Dawid Andres i Hubert Kisiński zamienili “zwykłe” rowery na rowery amazońskie i przystąpili do realizacji wodnego, a więc zasadniczego etapu swojej wyprawy rowerami po Amazonce. 

Rower amazoński to konstrukcja składająca się z ramy rowerowej osadzonej na dwóch płozach wykonanych z materiału, z którego produkuje się pontony. Już przy składaniu pojazdu Dawid i Hubert uznali, że będą potrzebować na przykład nowej lepszej pompki. Ta, której używali z trudem wypełniała powietrzem pontonowe płozy, a to od ich wyporności zależy przecież utrzymanie się całego roweru na powierzchni wody. 

Pierwsze próby zwodowania rowerów wskazały na konieczność dokonania kilku udoskonaleń, dzięki którym możliwe będzie płynięcie po wodach Amazonki. Zatem dwa dni przed planowanym wyruszeniem w dalszą podróż wypełnione były intensywną pracą między innymi nad przerobieniem i zmianą usytuowania napędu, co ma zapewnić sprawne i bezpieczne sterowanie pojazdem będącym skrzyżowaniem roweru z katamaranem. Tym zajął się rzecz jasna Hubert, który pełni w ramach ekspedycji rolę “złotej rączki”. 

Mimo pełnej gotowości, na start trzeba było jednak trochę poczekać. A właściwie poczekać trzeba było na przewodnika, który przeprowadziłby podróżników przez jeden z najbardziej niebezpiecznych rejonów Peru i był dla nich swoistym gwarantem nietykalności. Zniecierpliwieni rowerzyści już nawet byli gotowi sami popłynąć, ale po przygodzie z miejscowymi bandytami, rozsądek wziął górę. Zdecydowali się poczekać, zwłaszcza, że na dodatek zaczęło strasznie lać. “Deszczem się nie przejmujcie, tam ciągle leje”- napisałem im sms-em i wkrótce dostałem wiadomość: Odpływamy! Z Felipe Suarez Ruiz “na pokładzie” ruszyli w sobotę 7 listopada rankiem, żegnani przez zaprzyjaźnionych mieszkańców Atalaya. 

Rowerem na 4.500 m n.p.m.

Zanim dotarli do rzeki, drogą lądową, wzdłuż linii brzegowej Amazonki płynącej przez wysokie Andy, pokonali na rowerach około 2 tys. kilometrów. Wyruszyli z miejscowości Camana na początku września, by dotrzeć do źródła rzeki w Jeziorze Ticlla Cocha, gdzie po raz pierwszy “dotknęli” amazońskiej wody. Stamtąd przejechali do Cuzco, a potem skierowali się do miejscowości Ayacucho. Gdyby chcieć przedstawić tę podróż za pomocą wykresu, to przypominałby on sinusoidę – początek na wysokości 0  m n.p.m., jazda lub pchanie rowerów w górę na 4500 m n.p.m., potem zjazd na 1000 – 1500 i znowu podjazd lub podejście na 4000, zjazd i znowu wspinaczka. Do tego organizm ludzki próbujący zmierzyć się z nienaturalną wysokością, a więc mocno rozrzedzonym powietrzem oraz problemami żołądkowymi związanymi z oddziaływaniem odmiennego środowiska. “Hubert czuje się już lepiej, ale od kilku dni jest na coli i krakersach” – napisał do mnie Dawid, gdy byli w Cuzco.  

Pierwszego “kapcia” złapali po przejechaniu tysiąca kilometrów. Kamieniste i szutrowe drogi sprzyjały dodawaniu kolejnych łatek na dętkach. Niemniej tego akurat należało się spodziewać, więc zaopatrzyli się wcześniej w solidny zapas materiału do zaklejania dziur.  

Jazda górskimi krętymi i wąskimi drogami bywała ryzykowna, gdy pojawiały się na nich inne pojazdy. Żaden kierowca nie spodziewał się spotkać tam rowerzystów. W rezultacie któregoś dnia Dawid wylądował w rowie zepchnięty przez minibusa. Na szczęście upadł na piach i ani jemu, ani rowerowi nic się nie stało.  

Trzech panów na rowerach

W Ayacucho Dawid i Hubert spotkali się z przyjacielem, Dominikiem Dąbrowskim, który dostarczył z Polski do Peru części pływające “rowerów amazońskich” w miejsce współkonstrutora pojazdów, który musiał zrezygnować z udziału w wyprawie. Misja niebagatelna wozić 120-kilogramowy ekwipunek autobusami po nieznanym dla siebie południowoamerykańskim kraju. 

Co więcej, Dominik, tymczasowy, bo tylko na okres dwóch tygodni, uczestnik wyprawy uznał, że warto posmakować i poczuć “w nogach”, czym jest rowerowa ekspedycja amazońska. “Ta eskapada to coś szalonego i jedynego w swoim rodzaju. Takie rzeczy robi się raz w życiu. Ja niestety nie jestem w stanie zrobić w całości przedsięwzięcia podjętego przez Dawida i Huberta, ale dobrze, że chociaż jakaś część tego może być moim udziałem” – stwierdził Dominik. Kupili zatem w Ayacucho dość mocno zużyty już rower “tańszy od klocków hamulcowych”, jak to określił Dawid i wspólnie ruszyli do Huancayo. 

“Dominik jechał z nami całą drogę z Ayacucho. Ledwo zipał, więc z Hubertem zaproponowałem, że może jednak pojedzie „lokalnym” transportem, ale stwierdził, że jest częścią tej wyprawy i dojedzie o własnych siłach. Zaskoczył nas pozytywnie tym jak świetnie sobie radzi na wysokości 3900 m” – napisał w dzienniku wyprawy Dawid. – “W Huancayo zostaniemy w La Casa de la Abuela. Teraz najlepsze – to taki prezent od Piotra Chmielińskiego łącznie z posiłkami w restauracji La Cabana. Normalnie śpimy w namiotach lub hostelach za 8 – 12 zł od osoby, normalny posiłek nie przekracza 4 zł. Ale dziś możemy sobie pozwolić, na co chcemy. Czuliśmy się jak królowie!” La Casa de la Abuela, prowadzona przez Lucho Hurtado, z którym współpracowałem podczas wyprawy do źródeł Amazonki 2012-13, to najlepsze miejsce dla podróżników i eksploratorów. Nie mogłem pozwolić, by rowerzyści z niego nie skorzystali.

Następnym przystankiem była miejscowość Satipo, skąd Dawid i Hubert znowu we dwójkę odjechali do Atalaya, docierając do przełomowego punktu swojej wyprawy. 

Bez względu na wysiłek fizyczny, zmęczenie czy wysokość, wyprawa stanowi dla podróżników doskonałą zabawę. Jak u Jerome K. Jerome’a (autor “Trzech panów w łódce nie licząc psa” oraz “Trzech panów na rowerach”), tylko we współczesnej wersji, relacje zdawane z każdego etapu podróży to przepełnione radością i dowcipem opowieści o poznawaniu nowego kawałka świata. Do tego interesujące i równie dowcipne zdjęcia, wyrażające niemal dziecięcą radość z podróżowania i bawienia się każdą sytuacją. Zresztą nie tylko rowerzyści są ich bohaterami, ale także ich pojazdy. Nie sposób nie uśmiechnąć się patrząc na fotografię rowerów leżących w … łóżkach podpisaną “Bez rowerów ekspedycji by nie było, więc pozwólmy im spać w komfortowych warunkach” czy rowerów stojących przy stole biesiadnym w La Casa de la Abuela.

Wygląda na to, że zmiany, które nieoczekiwanie nastąpiły w składzie osobowym wyprawy, okazały się szczęśliwym rozwiązaniem. Zwłaszcza dla Huberta, który miał uczestniczyć tylko w górskiej części ekspedycji, a będzie w niej do końca. Zresztą chyba nie byłoby tak łatwo się go pozbyć, bo jak Dawid napisał na stronie internetowej: “Hubert na ten plan (uczestniczenia tylko w górskim odcinku – przyp. autora) stwierdził, że jedyną możliwością odesłania go do domu jest zabicie go.”

W strefie zagrożenia

Już w Satipo, gdzie zaczyna się terytorium kontrolowane przez plemię Ashaninka, kwestią niezwykle istotną, o którą zadbać musieli rowerzyści, było zapewnienie sobie  bezpieczeństwa podróży zarówno na lądzie, jak i na rzece. 

Obszar zamieszkany przez Ashaninka jest regionem autonomicznym. Względna niezależność od peruwiańskich władz państwowych miała stanowić rozwiązanie dla problemów terroryzmu i handlu narkotykami, a co za tym idzie wysokim stopniem przestępczości, które nękały ten obszar. Przekazanie dużej części praw do zarządzania terytorium autochtonom skutkowało wprowadzeniem restrykcji dotyczących możliwości wjazdu i przebywania na ich terenie osób nie będących Ashaninka. Warto zatem postarać się o stosowne zezwolenia, rekomdendacje, a najlepiej towarzystwo jednego z członków plemienia. 

Poznani przez Dawida i Huberta przedstawiciele władz regionu rozpowszechnili poprzez media informację o wyprawie Polaków oraz zaopatrzyli ich w odpowiednie dokumenty dążąc do ograniczenia ryzyka napaści przez bandytów. Jak wspomniałem wcześniej, bracia dodatkowo postarali się o przewodnika, który doprowadzi ich do granicy niebezpiecznego rejonu w Pucallpa. Po doświadczeniu z podróży do Atalaya, którą odbyli tylko we dwóch, już wiedzieli, że te wszystkie ostrzeżenia nie są tylko czczą gadaniną.

Napad prawie gangsterski!

Trasa z Satipo w kierunku Atalaya nie należała do łatwych. Góra za górą, najpierw stromy podjazd na szczyt zajmujący od kilkudziesięciu minut do kilku godzin, a potem kilkunastominutowy zjazd w dół. I do tego droga nie za dobrej jakości, a już na pewno nie asfaltowa. Za to wokół cisza i spokój, które w pewnym momencie przerwał warkot motorów. Było ich trzech, z czego jeden mierząc z broni zajechał drogę Hubertowi. Zatrzymał się. Miało wyglądać groźnie, wyszło, jak w komediowym gagu - dwaj pozostali przyglądając się rowerzyście nie zauważyli, że ich przywódca zahamował,  wjechali zatem prosto w niego i powywracali się wraz ze swoimi ryczącymi pojazdami. 

Starając się nie stracić rezonu i gangsterskiego autorytetu, uzbrojony zaczął wrzeszczeć na “gringos”, że przeprowadza kontrole i ma obowiązek ich sprawdzić. We trzech przeszukali bagaże Dawida i Huberta, przywłaszczając sobie ich pieniądze oraz sprzęt elektroniczny, w tym kamerę i aparaty fotograficzne. Chcąc dodać napadowi nieco pikanterii, oskarżyli Polaków o chęć skrzywdzenia indiańskich dzieci poprzez … wycinanie im oczu nożyczkami, które znaleźli w przytroczonej do roweru sakwie. Wycinanie organów wewnętrznych to jeden z motywów przewodnich zarzutów Ashaninka pod adresem białych. 

- “Zaczęliśmy im tłumaczyć, że szanujemy ich plemię i mamy kilku przyjaciół wśród Ashaninka, do których właśnie jedziemy. Pokazaliśmy nasze dokumenty. – opowiadał Dawid. – Przez chwilę zastanawiali się, co dalej robić. Ten napad wyraźnie im nie szedł. Wreszcie powyciągali z powrotem zabrane pieniądze i …oddali je nam. Urządzenia elektroniczne też oddali. Po chwili uznali, że jednak ograbią nas z kwoty 300 soli” (równowartość 100 dolarów).

A na koniec…. zrobili sobie zdjęcia w towarzystwie polskich rowerzystów, dostarczając niezbitego dowodu, kto za tym groteskowym, na szczęście dla Dawida i Huberta, napadem stoi.

- “Kiedy już dotarliśmy do Satipo do domu naszego zaprzyjaźnionego Ashaninka, zresztą kandydata na prezydenta w nadchodzących wyborach, i opowiedzieliśmy o tym incydencie, wielokrotnie nas przepraszał za taki przejaw niegościnności. Widać było, że bardzo się tym przejął i wszczął poszukiwania naszych napastników. Myślę, że nie nastręczy im to większych trudności, w końcu mamy ich na zdjęciach. A napad, podobnie jak wiele innych zdarzeń naszej wyprawy, na szczęście też był zabawny” – podsumowuje Dawid.

Punkty na mapie SPOT, określające aktualną lokalizację i przebieg trasy, wskazywały, że rowerzyści pokonywali 5-8 kilometrów na godzinę. Trudno jeszcze precyzyjnie określić, kiedy bracia dotrą do Pucallpa, gdzie opuszczą tę najbardziej niebezpieczną strefę. Wszystko zależy od średniej prędkości, z jaką będą w stanie pokonywać kolejne kilometry rzeki. Miejmy nadzieję, że dalej będą przeżywać tylko zabawne przygody. 

Tekst: Piotr Chmieliński