3.30 rano. W klubie Akhara Guru Gaya Seth w indyjskim mieście Waranasi zawodnicy budzą się ze snu. Guru, bo tak nazywa się tu trenera, nie ma skrupułów, by ociągających się chłopców pogonić biczem. Nawet tych najmłodszych, sześcioletnich. Mistrz powtarza, że „porządna dyscyplina to podstawa kuszti”. Każdy zapaśnik, który tu mieszka i trenuje, wiele razy słyszał to zdanie. Dlatego bez protestów wykonuje swoje obowiązki: sprząta, przygotowuje posiłki czy uklepuje ring wielkim walcem. Wszystko musi być wykonane perfekcyjnie, tak by o godzinie 6 mógł się zacząć trening.

Ten pierwszy jest iście morderczy. Najpierw rozgrzewka, czyli wielokrotne wspięcie się po zawieszonej na drzewie linie oraz setka przysiadów i pompek, które wyglądają jak przeciąganie się kota. Potem ćwiczenia siłowe. Wykorzystuje się do nich przyrządy zrobione z głazów: kamienne maczugi, którymi zapaśnicy wywijają nad głową, by wzmocnić mięśnie ramion, czy ogromne obręcze, które muszą dźwigać na barkach. Właściwy trening to doskonalenie zapaśniczej techniki. Chwyty, przerzuty wykonywane zwyczajowo na tłustym, maślano-mlecznym klepisku.

Bo kuszti to coś więcej niż sport. To styl życia i tradycja, która sięga ponad trzech tysięcy lat. Niegdyś zapasy indyjskie wspierane były przez maharadżów, dziś są sportem przedmieść i biedaków. Co wcale nie umniejsza ich wagi i emocji, które wywołują.

O drugiej po południu wszyscy schodzą się na obiad. Menu jest prawie zawsze takie samo. Liczba składników, które mogą spożywać zapaśnicy, jest bardzo ograniczona: migdały, klarowane masło, mleko, niektóre warzywa i chapatis (tradycyjne indyjskie chlebki). Ale na restrykcyjnej wegetariańskiej diecie się nie kończy. W akharze zabrania się też alkoholu, palenia, a nawet seksu. Zapaśnik nie może mieć dziewczyny ani żony, bo to odciągałoby go od tego co najważniejsze – od treningów połączonych z pracą nad charakterem. Aby zapobiec „brudnym myślom”, można na przykład przez kilkadziesiąt minut stać na głowie. W ten sposób zyskuje się shaliti – energię potrzebną do walki.

Po obiedzie rozpoczyna się druga tura ćwiczeń. – Przed walką każdy zapaśnik całuje stopę swojego guru, by oddać mu honor. Następnie okłada swoje ciało gliniastą miksturą. I zaczyna się pojedynek – mówi nam Carsten Snejbjerg, duński fotograf, który kilka lat temu zafascynował się kulturą kuszti, także pod względem estetycznym. – Połączenie czerwonego błota, potu i światła wschodzącego i zachodzącego słońca dało na zdjęciach niesamowite efekty kolorystyczne – komentuje fotograf.

Zapaśnicy trenują do sześciu godzin dziennie. Wieczorem masują nawzajem swoje ciała, stąpając sobie po plecach. Sami dbają, by nie dopuścić do zakwasów czy kontuzji. W szkołach kuszti nie ma fizjoterapeutów, lekarzy czy masażystów. Tylko konkurenci, którzy z czasem stają się najlepszymi przyjaciółmi.

Swoje umiejętności sprawdzają w weekend podczas zawodów organizowanych na obrzeżach miasta. Zawodników jest zwykle ponad setka. Ubrani tylko w skąpe majtki walczą tak zażarcie, że sędziowie często muszą odskakiwać w bok. A stawka jest wysoka. Zwycięzca może przejść do regionalnych, a nawet krajowych rozgrywek. Wtedy ma szanse na rozgłos i karierę w profesjonalnym sporcie lub w wojsku. Czołowi zawodnicy cieszą się uznaniem niezależnie od kasty, z jakiej pochodzą. To właśnie ta nadzieja trzyma większość zapaśników w reżimie szkoły kuszti. Wierzą, że morderczy trening w końcu się opłaci. Dlatego gdy wczesnym wieczorem w Waranasi, świętym mieście Hindusów, tysiące pielgrzymów zażywa oczyszczającej kąpieli w Gangesie, a żądni wrażeń turyści przechadzają się po ghatach nad brzegiem świętej rzeki, zapaśnicy kładą się spać. Jutro czeka ich kolejna dawka wyczerpujących ćwiczeń. I pobudka o 3.30.