Brzmi jak szaleństwo? Trochę tak, jest, ale w końcu triathlonista to sportowiec, który nie rozumie, że trenowanie jednej dyscypliny jest wystarczające. Polacy w ostatnich latach oszaleli na punkcie triathlonu. Jeszcze kilka lat temu na triathlonowej mapie polski było kilka imprez. Obecnie w sezonie trwającym od wczesnego maja do ostatnich tygodni września w jeden weekend często odbywa się kilka zawodów, na różnych dystansach - jest w czym wybierać.

 

To często jednak nam nie wystarcza, a podróżowanie po świecie i startowanie na zawodach staje się hobby dla wielu z nas. Rok temu wystartowałem w triathlonie na dystansie olimpijskim (1500 m pływania, 40 km roweru, 10 km biegu) w Nowym Jorku. Niesamowite zawody - pływanie z prądem w rzece Hudson, jazda rowerem po pięciopasmowej autostradzie Wielkiego Jabłka uwieńczona dziesięciokilometrowym biegiem po legendarnym widocznym z kosmu Central Parku. To były moje pierwsze zagraniczne zawody, które zapoczątkowały pasję zwiedzaj i startuj. Otworzyły także dla mnie furtkę do startu na Mistrzostwach USA na tymże dystansie.

 

Niespełna dwa miesiące temu wsiadłem na pokład Lufthansy i wyruszyłem na kolejną przygodę życia. Detroit było moim docelowym portem, które pozwoliło mi zwiedzić miasto dwóch jezior, a także dwóch państw graniczących ze sobą - Kanady i USA. Ponad dziesięciogodzinna podróż minęła szybko, a ja miałem okazję skosztować dania, które zamówiłem jeszcze przed wylotem - chińszczyzna, którą wybrałem była tak dobra, jak w Azji, w której na zawodach byłem trzy miesiące wcześniej. Dzięki dostępnemu internetowi na pokładzie przez całą podroż mogłem zastanowić się nad tym co zobaczę na miejscu, a jednocześnie zostać w kontakcie z moim przyjaciółmi.

 

Same zawody odbywały się w Cleveland - mieście oddalonym o dwie godziny jazdy od Detroit. Blisko 5000 zawodników - strefa zmian, w której zaparkowaliśmy nasze rowery robiła wrażenie - nigdy jeszcze nie widziałem tylu rowerów w jednym miejscu. Kiedy przed szóstą rano sprawdzaliśmy czy wszystko jest na swoim miejscu, w oddali widać było wschodzące nad miastem słońce. Pokoleli podzieleni na grupy wiekowej wchodziliśmy do jeziora Erie, które tego dnia bardziej przypominało ocean. Duże fale i prądy nie pozwalały na szybkie pływanie - to była prawdziwa lekcja triathlonowego życia. Rower, częściowo po mieście, częściowo autostradami pod silny wiatr wyraźnie dawał znać, że jesteśmy na imprezie rangi mistrzowskiej. Miało być ciężko i tak było - szczególnie, że tym razem wyjątkowo zdecydowałem się nie zabierać mojego Borata (tak nazywa się mój rower), a skorzystałem z wypożyczonego na te zawody. Bieg był kwintesencją zawodów. Ciężka pofałdowana trasa weryfikowała, kto jest w stanie walczyć do samego końca.

 

To były najcięższe zawody w jakich startowałem. Mimo, że wynik był daleki od moich oczekiwań, po raz pierwszy dałem z siebie wszystko. Przekraczając linię mety czułem się zmęczony, a jednocześnie szczęśliwy - prawdziwa szkoła życia, szczególnie, że trzy tygodnie później leciałem na Mistrzostwa Świata w Triathlonie na dystansie 1/2 Iron Mana do Republiki Południowej Afryki.

 

Dla wielu amatorów to czas na mecie jest najważniejszy. Dla mnie to możliwość poznawania świata - łączenie potrójnej pasji (pływania, jazdy na rowerze i biegania) z podróżami, oraz próbowaniem lokalnej kuchni jest największą radością.

 

Za mną już triathlonowe przygody w Chinach, Ameryce, we Włoszech, na Tajwanie, czy w Kazachstanie. A już teraz w planach mam odwiedzić w przyszłym roku razem z rowerem i butami biegowymi Dubai, Szanghaii, a może nawet i Argentyne.

 

Do zobaczenia na starcie.

Łukasz Remisiewicz,

www.RunEat.pl