35 lat po wprowadzeniu stanu wojennego Małgorzata Niezabitowska zdecydowała się opublikować dzienniki z tego okresu. Przez wszystkie te lata setki zapisanych kartek leżały nietknięte na strychu jej domu. Gdy wreszcie po nie sięgnęła, okazało się, że ten wstrząsający zapis rzeczywistości Polski lat 80. ciągle daje do myślenia. 
 

Dziś, w niedzielę 13 grudnia, obudził mnie hymn polski dobiegający z góry, z pokoju ojca. A potem głos Jaruzelskiego. Nie wiedziałam, co mówi, ale nie było to na pewno nic dobrego. I zaraz też w kuchni tenże sam głos oznajmiający ogłoszenie stanu wojennego. Władzę w kraju przejęła Rada Ocalenia Narodowego (Wojskowa) na czele z Jaruzelskim. Jej skład jest anonimowy, natomiast rozporządzenia przerażające. Ale o tym dowiedziałam się dopiero później. Na razie rzuciłam się do ukrywania rzeczy, które ukryć, a przede wszystkim wynieść należy. [13.12.1981, niedziela]
 

Gdy przypomina sobie Pani czas stanu wojennego, co Pani czuje? Strach, przerażenie, ulgę?
 

Może to zabrzmi jak dysonans, ale ja wspominam ten okres jako przygodę życia. To był dla mnie czas niezwykle intensywny, emocjonalny, ryzykowny. Od 13 grudnia 1981 r. wiedziałam, że muszę walczyć o prawdę. Każdego dnia, a dokładnie każdej nocy, zapisywałam wiele kartek. Wcześniej rozmawiałam z ludźmi, czytałam prasę podziemną, starałam się być tam, gdzie działo się coś istotnego. Pięć dni po słynnym wystąpieniu generała Jaruzelskiego w telewizji z Niemiec przyjechał mój mąż Tomek Tomaszewski, fotograf. I wtedy już wspólnie dzień w dzień chodziliśmy po ulicach i dokumentowaliśmy rzeczywistość na kliszy i na papierze. Zaczęliśmy działać w naszej prywatnej konspiracji.
 

We dwójkę?
 

Nie. Był z nami też pracownik ambasady francuskiej Olivier de La Baume.
 

Jak to się stało, że z nim zaczęliście współpracować?
 

Niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego przyjechał do nas, wiedząc, że jako działacze Solidarności byliśmy na celowniku władzy i mogliśmy potrzebować pomocy. Chciał też pokazać magazyn Paris Match z moją fotografią na tle Lenina zrobioną w redakcji Tygodnika Solidarność, gdzie pracowałam. I poprosiliśmy Oliviera o pomoc, choć nie taką, jakiej się spodziewał. On myślał o żywności czy lekarstwach, a my zaproponowaliśmy wspólną, ściśle tajną akcję przesyłania naszych tekstów i zdjęć na Zachód. W razie złapania groziło to Olivierowi wydaleniem z Polski. Zgodził się jednak bez wahania.
 

Jak wyglądała praca nad waszymi materiałami?
 

Na ulicy robiliśmy zdjęcia aparatem włożonym w dziurawą rękawiczkę. Tomek przeważnie fotografował, ja go asekurowałam. Zaczęłam też, oprócz osobistego dziennika, prowadzić drugi, konspiracyjny, gdzie występowałam jako mężczyzna. W odczuciach i opiniach stanowiliśmy jedność, reszta była przetworzeniem niezbędnym, aby nie narazić nikogo i nie zdemaskować autorki. Pisałam tak, by zagraniczny czytelnik mógł się z nami utożsamić. Co dwa tygodnie dziennik na mikrofilmie oraz klisze ze zdjęciami przekazywałam Olivierowi w wiatrołapie kawiarni położonej nieopodal jego ambasady. Zagrożenie wpadką było ogromne, ale też stawka warta ryzyka, ponieważ wtedy jako jedyni w Polsce mieliśmy stale działający kanał przerzutowy materiałów dziennikarskich na Zachód. Tak stałam się Buntownikiem z Warszawy, bo taki pseudonim zagraniczne media nadały anonimowemu autorowi dziennika.
 

Fotografowanie na ulicach jest bardzo niebezpieczne. W razie złapania aresztowania i sąd. Mały aparat jest łatwiejszy do ukrycia, lecz przy wpadce jest dla nas większym zagrożeniem. Jego użycie można podciągnąć pod szpiegostwo, a wtedy kara jest naprawdę surowa, od 10 lat więzienia do kary śmierci. [07.01.1982, czwartek]
 

Brzmi jak film szpiegowski.
 

O tym, co robiliśmy, poza naszą trójką wiedział tylko mój ojciec, który mieszkał z nami. W czasie wojny był porucznikiem AK i dzięki jego wskazówkom działaliśmy zgodnie ze sprawdzonymi regułami konspiracji. Zaczęło się od tego, że po tym pierwszym spotkaniu u nas nie miało być między nami a Olivierem – poza przekazywaniem materiałów – żadnych kontaktów. Nikt nie mógł nas widzieć razem.
 

Byliście obserwowani?
 

Tak. Ale szybko nauczyliśmy się gubić ogon z funkcjonariuszy SB.
 

Jak?
 

Było kilka sposobów. Jednym z nich było zostawianie ich w „przechowalni”, jak nazywaliśmy kamienice z przelotowym podwórzem albo budynki z dwiema bramami, każda na inną ulicę. Wchodziłam do takiego domu, obstawa zostawała na zewnątrz, a ja wymykałam się z drugiej strony. Udawałam się, gdzie trzeba, np. do tej kawiarni z wiatrołapem, załatwiałam sprawę, wracałam i wychodziłam jak po wizycie u znajomych. A przez cały ten czas esbecy spokojnie czekali pod drzwiami.
 

Łatwo popełnić błąd.
 

Trzeba było zważać na każdy szczegół, wszystko obmyślać i wykonywać precyzyjnie. Ale najtrudniejsze było zachowanie całkowitej dyskrecji. Przeżywaliśmy nadzwyczajne przygody, wykonywaliśmy brawurowe akcje, którymi chciałoby się podzielić z najbliższymi. A tu nic, nie wolno pisnąć ani słowa.
 

Czyli nie ufaliście sobie do końca?
 

Wręcz przeciwnie. To był czas, w którym przyjaźnie były wyjątkowo ważne, wręcz fundamentalne. Ale wystarczyło powiedzieć coś jednej osobie, aby poszło to dalej niczym błyskawica i za moment wiedziało już całe miasto. I nie wynikało to ze złej woli. Przy pełnej blokadzie informacji panował wielki jej głód, toteż przekazywanie wiadomości było często pożyteczne. Ale poza wyjątkowymi sytuacjami wzajemna pomoc i międzyludzka solidarność były bezcenne. O tym sporo piszę w dzienniku. Na naszej ulicy we Włochach byliśmy jedynymi, którzy działali w Solidarności, lecz nikt z sąsiadów nie odmówił mi, gdy w pierwszym dniu stanu wojennego przytaskałam do nich walizy z naszymi, trefnymi przecież, archiwami. Schowali je na pawlaczach i w tapczanach.
 

Trwa plenum. Póki co ogłoszono „większe fragmenty” z przemówienia Jaruzelskiego. Oto szczególnie smakowite cytaty. O próbach biernego oporu: „Ten, kto się nastawia na pracowanie jako żółw, będzie jadł mięso żółwia”; i nawołanie do pracy: „Dawniej mówiono Polak potrafi, teraz trzeba powiedzieć Polak musi”. Przynajmniej szczere. [24.02.1982, środa]
 

Mieliście świadomość, jaki oddźwięk miały Wasze materiały za granicą?
 

Olivier przekazywał mi też pocztę zwrotną, czyli listy z zagranicy. Dowiadywaliśmy się z nich, że nasze zdjęcia są szeroko publikowane, a Dziennik Buntownika z Warszawy przetłumaczono na kilka języków. To dawało wielką satysfakcję i mobilizowało do dalszej pracy. Radość sprawiały nam też relacje, które docierały przez zachodnie radiostacje, jak wtedy, gdy Wolna Europa ogłosiła, że na Zachodzie ukazały się pierwsze zdjęcia internowanych działaczy Solidarności, co było wynikiem naszej akcji przemycenia do więzienia aparatu zatopionego w słoju z dżemem. Ale o tym oczywiście mowy nie było.
 

Dlaczego zdecydowała się Pani wyjąć te zapiski ze strychu dopiero teraz? Czy nie kusiło Pani, by już w latach 90. otwarcie powiedzieć, że to wszystko Wasza robota?
 

Wtedy było za wcześnie. A teraz wyrosły już dwa pokolenia, które stanu wojennego z racji daty urodzenia znać nie mogą, natomiast tym, którzy go przeżyli, ten dramatyczny czas zatarł się w pamięci, minęło przecież 35 lat.
 

Ale czy te zapiski będą interesować współczesnego czytelnika, który być może w ogóle nie pamięta czasów stanu wojennego?
 

Na publikację dziennika konspiracyjnego zdecydowałam się, bo był on skierowany do ludzi, którzy wtedy – jak większość obecnych czytelników – o stanie wojennym wiedzieli mało lub zupełnie nic. Dlatego myślę, że uzupełniony o fragmenty dziennika osobistego, pisanego bez kamuflażu, sprawi, że ludzie czytający te teksty dzisiaj nie tylko dowiedzą się, jak było, ale też odczują emocje, tempo, napięcie i gorączkę naszego ówczesnego życia. I na pewno pomogą im w tym licznie zamieszczone w książce zdjęcia.
 

W książce jest też trzecia część. Napisana współcześnie.
 

W dziennikach z przyczyn bezpieczeństwa co najwyżej wspominałam o naszych konspiracyjnych akcjach, a opisać je mogłam dopiero w wolnej Polsce. To najbardziej przygodowa część, pełna dramatycznych, a czasami i zabawnych momentów. Naszym największym wyczynem było wykonanie – wspólnie ze Staszkiem Wałęsą, przyrodnim bratem Lecha – pierwszych zdjęć trzymanego w pełnej izolacji przywódcy Solidarności. Fotografie Wałęsy pokazującego znak zwycięstwa stały się światową sensacją – w pierwszym tygodniu po przemyceniu ich z kraju znalazły się na 90 okładkach.
 

I mamy ogromną satysfakcję. Z relacji Tadzia wynika, że odbiór jest dokładnie taki, o jaki nam chodziło. Ten reportaż z więzienia jest dla wolnego świata nie tylko dokumentem, ale przede wszystkim znakiem oporu, dowodem, że my tutaj nie straciliśmy ducha. I ta frajda na myśl, jak wściekać się będzie władza, że pod uważnym okiem licznych strażników, mimo czujności bezpieki, wojska, milicji, zdołaliśmy ich przechytrzyć. [04.03.1982, czwartek]