Na mapie wygląda to banalnie: dolina Jagnobu zaczyna się tuż za Margebem. Z Duszanbe to zaledwie 145 km. Niby niedaleko. Ale udało mi się tam dotrzeć dopiero za trzecim razem.

O NIEWIELKIM NARODZIE JAGNOBCZYKÓW pochodzącym z tej doliny usłyszałem kilkanaście lat temu. Wiedziałem, że są potomkami mieszkańców Sogdiany – starożytnej krainy leżącej na północ od Baktrii i obejmującej ziemie dzisiejszego Tadżykistanu i wschodniego Uzbekistanu. Postanowiłem, że kiedyś do nich pojadę.

Materiałów o Jagnobczykach było jak na lekarstwo, ale z czasem udało mi się zebrać całą teczkę. Autorami pierwszych relacji o tajemniczym ludzie zamieszkującym dolinę rzeki Jagnob byli uczestnicy rosyjskiej ekspedycji z 1870 r.: orientalista Aleksandr Kun i przyrodnik Aleksiej Fiedczenko. Ostatni zanotował: W Anzobie i jeszcze dalej przez 30 wiorst ludność składa się z Tadżyków, ale mieszkańcy następnych wsi należą do jakiegoś innego plemienia mówiącego językiem zupełnie dla Tadżyków niezrozumiałym. Ten język wymiera.

Pierwsza okazja do odwiedzin Jagnobczyków przydarzyła mi się w lipcu 2007 r., kiedy to w ekspresowym tempie przemierzaliśmy z żoną Azję Centralną. Chcieliśmy koniecznie zaliczyć Jagnob, ale mieliśmy na to tylko kilka godzin. Jednak kiedy dojechaliśmy do Anzobu, rzeka wylała i nie mogliśmy przejechać. Do celu nie dotarliśmy, ale czułem, że dobrze się stało. Takich miejsc nie powinno się oglądać w biegu.

Rok później ponownie próbowałem dotrzeć do „swojego” ludu, ale tym razem drogę zagrodziła mi błotna lawina. Gdybym miał jeszcze dzień lub dwa w zapasie, poszedłbym pieszo. Ale jak mówią Rosjanie, wsjo, czto nie diełejsta, diełajetsa k łutszemu („nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”).

W czerwcu 2011 r. zarezerwowałem na dolinę Jagnobu kilka dni. W Margebie zaszedłem do rodziny, którą poznałem podczas poprzedniego pobytu. Dyrektor miejscowej szkoły Bumilo Szodijew i jego kuzyn, nauczyciel rosyjskiego Szochnazar Alijew właśnie przeprowadzili ostatnie egzaminy i rozpoczynali wakacje. Usadowiliśmy się na dywanach wokół niskiego stołu, przy którym można siedzieć po turecku albo przyjąć postawę półleżącą. Gospodarze wyciągnęli wódkę (nigdzie w okolicy alkoholu nie spotkałem – Tadżycy i Jagnobczycy są muzułmanami). Zakąszaliśmy kurutem – wysuszonymi na kamień kulkami białego sera przygotowanego z krowiego i koziego mleka.

W DOLINIE ŻYJE SIĘ BIEDNIE – zaczęli opowiadać. Są tu cztery czteroklasowe szkoły filialne, do piątej klasy dziecko mogłoby pójść tu, w Margebie, bo na miejscu jest internat. Ale z przyczyn fi nansowych większość edukacji nie kontynuuje. W kiszłaku (tak nazywa się wsie w Azji Centralnej) dodatkowa para rąk do pracy zawsze się przyda. Pensję otrzymują praktycznie tylko nauczyciele, wynosi ona 300–350 tadżyckich somoni (210–245 zł). Dla przykładu worek mąki kosztuje 140 somoni. Niektórzy mogą liczyć na pieniądze ze sprzedaży wyhodowanych kóz, baranów i krów. Najdroższe są krowy – za dorodny okaz można dostać nawet 2300 somoni. Nieprzypadkowo po jagnobsku bydło i bogactwo nazywa się tak samo: moł.

Bumilo i Szochnazar nie byli pierwszymi Jagnobczykami, których poznałem. Trzy lata wcześniej w Duszanbe spotkałem profesora Sajfiddina Mirzojewa, językoznawcę z Akademii Nauk. Pochodził z wioski Garmen, żaden inny przedstawiciel tego narodu nie zaszedł tak wysoko. Dał mi książkę o ojczystym folklorze, słownik jagnobsko-tadżycko-angielski, elementarz oraz komplet podręczników do jagnobskiego dla klas 2–4. Wszystko własnego autorstwa. Skarżył się, że w ramach zmian programowych w szkołach zrezygnowano ostatnio z lekcji języków mniejszości. Jego rodzimy w wymiarze dwóch godzin tygodniowo był wcześniej wykładany jako przedmiot fakultatywny w miejscach zwartego osadnictwa jagnobskiego.

Jagnobczycy do dziś nie otrząsnęli się po ciosie, jaki na nich spadł w 1970 r. Pewnego letniego dnia w dolinie pojawiło się wojsko – władze zdecydowały się wysiedlić cały naród na północ, w okolice Zafarobodu. Oficjalnie było to podyktowane troską: w wioskach nie było szkół ani szpitali, istniała groźba trzęsień ziemi. W rzeczywistości chodziło o siłę roboczą do pracy na polach bawełny. Ludzi wywożono śmigłowcami. Spośród 3,5 tys. mieszkańców deportacji uniknęło kilkadziesiąt osób. 32 kiszłaki opustoszały.

Na rozpalonej słońcem równinie przyzwyczajeni do rześkiej pogody i źródlanej wody górale padali jak muchy. Po kilku latach najodważniejsi zaczęli na własną rękę wracać. Byli tacy, którzy próbowali wyrwać się z Zafarobodu po dwa–trzy razy. Wyłapywano ich w milicyjnych obławach i wywożono z powrotem. W tym czasie niezabezpieczone kamienne domy w dolinie popadały w ruinę. Przepadał dorobek pokoleń, bo w trakcie deportacji można było zabrać jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. Dzisiaj w jagnobskich domach prawie nie ma przedmiotów starszych niż 40-letnie. Zanikła też umiejętność szycia ubrań i tkania dywanów – tradycyjne rękodzieło wyparła chińska masówka.

W czasie Gorbaczowowskiej pierestrojki władze machnęły ręką i nie ścigały już uciekinierów. Formalną zgodę na powrót wydano jednak dopiero po rozpadzie ZSRR, już w niepodległym Tadżykistanie. Obecnie w dolinie Jagnobu żyje 300–500 osób, latem nieco więcej, zimą mniej. Według prof. Mirzojewa wszystkich Jagnobczyków jest około 20 tys., ale inne źródła mówią o 12, najwyżej 15 tys. Największa grupa wciąż żyje w rejonie Zafarobodu. Pozostali – w Duszanbe i okolicach. Dziś zamieszkałych jest tylko 18 jagnobskich kiszłaków. W niektórych żyją zaledwie dwie–trzy rodziny.




SAMOCHODEM UDAŁO MI SIĘ TYM RAZEM DOJECHAĆ PRAWIE DO HISZORTOBU – następnego kiszłaku za Margebem. Kilometr przed wsią drogę zagrodził niewielki, ale żwawy spychacz, który oczyszczał przejazd po zimowych i wiosennych lawinach. W ciągu tygodnia cały odcinek miał zostać doprowadzony do jakiego takiego porządku.

Jeden z robotników zapytał, dokąd idę. Nie miałem żadnych planów. Powiedziałem, że chcę się dostać do pierwszej wsi, gdzie mówią po jagnobsku.

– Zatrzymaj się u mnie! – zaprosił nie najgor-szym rosyjskim.

Okazało się, że tutaj każdy mężczyzna zna w języku Puszkina przynajmniej kilka słów. – Mieszkam w pierwszym kiszłaku, nazywa się Machtamain. Mój dom jest zaraz za mostem, drugi od dołu. A skąd jesteś? – spytał.

– Z Polski.
– „Cześć, jak się masz, dobrze, kochanie, daj zapałki” – wyrecytował. – Więcej nie pamiętam.

– Skąd znasz tyle polskich słów?

– Służyłem w Legnicy. Powiedz synowi, to ci pokaże album ze zdjęciami.

PRZEDE MNĄ BYŁO 20 KM MARSZU,  ale raczej średnio forsownego. Z mapy wynikało, że w Machtamainie rozpoczynała się środkowa, najgęściej zaludniona i czysto jagnobska część doliny. Kiszłak dosłownie leży tam na kiszłaku. Tymczasem mogłem podziwiać przyrodę. Dolina Jagnobu wciśnięta jest między dwa łańcuchy: Góry Zarafszańskie i Góry Hisarskie należące do masywu Hisaro-Ałaju. Byłem na wysokości 2300 m i cały czas szedłem pod górę. Towarzyszyły mi nawoływania świstaków.

Do Machtamainu dotarłem przed zmrokiem. W ostatnich promieniach słońca zobaczyłem upchane na zboczu kamienne domy i tarasowe poletka. W wiosce był prąd – wytwarzały go ręcznej roboty minielektrownie zbudowane ze starych wirników i kiełzające moc górskich potoków. Nie byłem tam jedynym gościem – w tym samym domu zatrzymał się Dżamaleddin, naczelnik wioski Kirionte, ostatniej w dolinie.

Szedł do Margebu (prawie 60 km). Na osiołku to jeden dzień, ale pieszo, bez noclegu nie da rady.

– Jesteśmy u siebie, to najważniejsze – powiedział, gdy spytałem, jak się tu żyje. – Hodujemy barany i krowy, sadzimy marchew, ziemniaki, pszenicę, groch. Że nie ma lekarza? U nas ludzie nie chorują! Ot, jakiś ból głowy, przeziębienie, czasem od roboty bolą plecy. A jak coś poważniejszego, to i lekarz nie pomoże. Wy macie lekarzy, a wasi ludzie też umierają. Wszystko w rękach Boga.

Następnego dnia syn gospodarza pokazał mi polską pocztówkę. Myślałem, że to od kolegi z wojska, ale nie. Zostawił ją pan Piotr, turysta z Wrocławia. Kontakty jagnobsko-polskie okazały się bardziej ożywione, niż się to mogło wydawać. Dzień spędziłem na włóczędze po okolicy. Smutny widok: na wpół rozwalone domostwa, porośnięte trawą kamienne meczety, zapadające się cmentarzyki. We wsi Waginzoj zastałem tylko parę staruszków, w Szowicie – nikogo. W Dumzoj mieszkał jeden człowiek: 69-letni Abdużobor. Do doliny wrócił kilka miesięcy wcześniej. W Zafarobodzie zostawił 20 ha dobrej ziemi, ale starość wolał spędzić w rodzinnej wsi. „Ogarniał” domostwo, miał nadzieję w następnym roku ściągnąć do siebie rodzinę. Zaprosił mnie do izby, w której oprócz legowiska nie miał nic, nawet półek. Gdy zrobiłem mu zdjęcie, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy: – To i ja ci zrobię!

Musiałem mieć głupią minę, więc pospieszył z wyjaśnieniem: – Jak będę w mieście, zgram sobie na płytkę.

W MARGEBIE CZEKAŁA MNIE NIESPODZIANKA. Szochnazar zorganizował dla mnie pokaz ubijania masła: w maselnicę wetknięty był bijak wprawiany w obrotowy ruch dynamicznymi pociągnięciami zawiniętego wokół niego paska. Zajmowały się tym kobiety. Masło robiły na potrzeby rodziny.

Pomyślałem, że taka scena mogłaby przyciągnąć turystów. W kiszłaku był już zresztą niewielki hotel, zatrzymywały się w nim ekipy włoskich językoznawców i archeologów badających język jagnobski i okoliczne rysunki naskalne (poznałem tych uczonych w 2008 r.). W dolinie pojawiali się Japończycy, Francuzi, Rosjanie. W lipcu 2011 r. odbyły się tu nawet wspinaczkowe mistrzostwa Wspólnoty Niepodległych Państw. Niewykluczone, że za 5–10 lat dolina Jagnobu stanie się kolejnym miejscem skolonizowanym przez światowe biura podróży.

Być może tym tekstem też przykładam do tego rękę. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle.





TADŻYKISTAN NO TO W DROGĘ


CZAS: 7 DNI

KOSZT: 3,8 TYS. ZŁ
 
INFO

Ludność: ok. 7 mln.

Położenie:
Azja Centralna. Graniczy z Uzbekistanem, Kirgistanem, Chinami i Afganistanem. Niemal całą powierzchnię kraju zajmują wysokie góry. Wschodnia część Tadżykistanu to autonomiczny Górski Badachszan (obejmujący góry Pamiru).

Religie: obok Tadżyków, którzy są w większości muzułmanami sunnitami, Tadżykistan zamieszkują także m.in. ludy Pamiru wyznające islam szyicki w wersji ismailickiej.

Waluta: somoni (TJS); 1 TJS = ok. 0,70 zł.

 

Do Pamiru najlepiej pojechać między czerwcem a początkiem października.

Reszta kraju: późną wiosną (kwiecień–czerwiec) lub między późnym latem a wczesną jesienią.

 Wizę tadżycką najprościej załatwić w Berlinie (w Polsce nie ma ambasady Tadżykistanu). W ostatnim czasie pojawiła się możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Duszanbe (po przylocie), bezpieczniej jednak mieć ją już ze sobą. Jeśli chcemy odwiedzić Pamir, musimy pamiętać, by dodatkowo podstemplowano nam paszport odpowiednią pieczęcią.

Z uwagi na dużą odległość do Tadżykistanu najlepiej dotrzeć samolotem. Najkorzystniejsze obecnie połączenie oferują linie Turkish Airlines (przez Stambuł, ok. 2,5 tys. zł w obie strony), można też lecieć przez Petersburg (Pulkovo).

Warto sprawdzić ofertę tadżyckiego przewoźnika Somon Air, który lata m.in. do Frankfurtu (dojazd z Polski do Frankfurtu trzeba załatwiać oddzielnie).

Dojazd pociągiem jest czasochłonny i wiąże się z koniecznością uzyskania kilku wiz tranzytowych (minimum trzech). Najtańszy bilet na bezpośredni pociąg z Moskwy do Duszanbe kosztuje 7,3 tys. rubli (ok. 800 zł). Czas podróży to ponad 3 doby.

Po Duszanbe najłatwiej jeździć  mikrobusami (marszrutkami) albo taksówkami, które są tanie i bardzo rozpowszechnione (w praktyce taksówką może być każdy samochód).

Najwygodniejszy sposób poruszania się po kraju to taksówki międzymiastowe, które czekają na pasażerów w określonych, znanych miejscowym punktach (w Duszanbe takich punktów jest kilka, w zależności od kierunku podróży). Taryfa jest zazwyczaj z góry ustalona, choć zawsze warto próbować się targować.

Można jechać samemu, płacąc za wszystkie miejsca, albo poczekać, aż samochód się zapełni. Jedno miejsce na trasie Duszanbe–Chodżent to 100–150 somoni w zależności od marki i stanu technicznego samochodu. Oczywiście możemy wynająć cały samochód i samemu ustalić trasę, ale w takim przypadku ceny znacznie idą w górę i targowanie się jest już niezbędne.

Z uwagi na przebieg linii kolejowych, przecinających często granice państwowe, pociąg ma w transporcie wewnątrz kraju mniejsze znaczenie (np. z Duszanbe do Chodżentu trzeba jechać przez Uzbekistan).

Między Duszanbe a Chodżentem i Chorogiem latają samoloty, ceny nie są wygórowane. Warto polecieć do Chorogu przynajmniej w jedną stronę z uwagi na niepowtarzalne widoki Pamiru. 

Należy pamiętać o dopełnieniu obowiązku meldunkowego (w hotelach załatwia to recepcja, w innych przypadkach musimy zrobić to sami). Brak meldunku wiąże się zazwyczaj z koniecznością uiszczenia wysokich opłat przy wyjeździe z kraju. Mimo dominującego islamu alkohol jest powszechnie dostępny i bardzo tani.

Z uwagi na potencjalne zagrożenie terroryzmem, wynikające m.in. z bliskości Afganistanu itp., przed wyjazdem należy bezwzględnie zapoznać się z aktualną sytuacją polityczną. www.tajikistanresearch.org/travel


3 SPOSOBY NA TADŻYKISTAN

 

W domu  u jagnobskiego górala (do 10 dol. albo bezpłatnie).

Wynajęcie prywatnego mieszkania w Duszanbe (ok. 50–80 dol. za noc, zwykle w mieszkaniu są 3–4 miejsca do spania).

Hotel Serena w Chorogu (stolicy Górskiego Badachszanu). www.serenahotels.com

Przydrożna somsa (rodzaj pieroga z mięsnym nadzieniem) z lokalnym piwem (1–2 dol.). 

Sieć restauracji Merve w Duszanbe (np. przy Rudaki 92). Przypominają fast food, ale jest obsługa kelnerska i duży wybór lokalnych potraw (płow!).

Restauracje w parku Pobiedy (Duszanbe) z pięknym widokiem na miasto. Szaszłyki i kebaby (30–50 dol. za obiad z alkoholem).

Garść aromatycznych przypraw albo paczka zielonej herbaty na bazarze w Chorogu (maksimum kilka dolarów).

Prosta biżuteria z tadżyckich kamieni, ręcznie malowana ceramika (dom towarowy CUM w Duszanbe). Cena 20–30 dol.

Luksusowa biżuteria z lapis lazuli (np. w lobby hotelu Tadżykistan w Duszanbe) Ceny: od 100 do nawet kilku tysięcy dolarów.