Ludzkość jest od apokalipsy uzależniona. Gdyby wierzyć wszystkim wieszczom zagłady, nasz świat kończyłby się niemal co roku. Szczególnie dużo proroctw pojawiło się w ostatnich dekadach. Najgłośniejszą był problem Y2K. Gdy zagrożenie komputerowe związane z pluskwą milenijną w 2000 roku okazało się zbyt błahe, na wyobraźnię człowieka trzeba było zadziałać czymś większym, straszakiem z pogranicza nauki i fantastyki.

Idealny okazał się do tego celu Wielki Zderzacz Hadronów (LHC), 27-kilometrowe cacko wybudowane wspólnymi siłami wielu europejskich państw na granicy Szwajcarii i Francji, sto metrów pod ziemią. Naukowcy z ośrodka CERN chcieli za jego pomocą protonów rozpędzonych do prędkości bliskiej prędkości światła poznać m.in. początki wszechświata. Apokaliptyczne wizje towarzyszyły pracom naukowców od samego początku w 1994 roku. Atmosferę podsyciła publikacja w magazynie "Scientific American", w której to autor zasugerował, że podobna maszyna - Ciężki Zderzacz Jonów budowany pod Brookhaven w stanie Nowy Jork, może wytworzyć małą czarną dziurę, która, co byłoby wyrokiem dla całej planety. Naukowcy pukali się w czoła, używając wielu racjonalnych argumentów na zaprzeczenie tej tezy. "Szansa mniejsza niż jeden do 50 milionów" - mówili, ale to i tak było za dużo. Profesor Frank Close z oksfordzkiego uniwersytetu przekonywał, że to tak jakby wierzyć w główną wygraną w totolotka trzy razy z rzędu. Szukające sensacji media nie chciały jednak słuchać. Zamiast tego ochrzciły Wielki Zderzacz Hadronów mianem sprawcy przyszłej zagłady planety.

Katastrofa oczywiście nie nadeszła.