Plaża w mieście Limbe tętni życiem. Rybacy wyciągają łodzie na brzeg, młodzi ludzie robią sobie zdjęcia, handlarze próbują wepchnąć przechodniom swoje towary. Jest parno i duszno. W nadbrzeżnym barze kelner proponuje nam zimne piwo. Jest nas siódemka: pomysłodawca wyprawy Maciek Klósak, afrykanista Darek Skonieczko, operator kamery Władek Rybiński i ja, autor tekstu, stanowimy Expédition Africaine Rogoziński „Vivat Polonia 2016”, ale jest też ekipa z Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie – dyrektor Adam Czyżewski, jego żona Elżbieta i filmowiec Mariusz Raniszewski.
 

Do Limbe trafiliśmy nieprzypadkowo. To tutaj pod koniec XIX w. rozpoczęła się afrykańska przygoda pewnego Polaka. Pionierską ekspedycję Stefana Szolc-Rogozińskiego wspierali Bolesław Prus i Henryk Sienkiewicz, który porównywał go do bohaterów książek awanturniczych Juliusza Verne’a. W lutym 2016 r. postanowiliśmy przemierzyć trasę, którą pokonał nasz rodak. I przypomnieć Polsce i światu postać największego polskiego odkrywcy Afryki w XIX w.
 

Królewska wyspa
 

W miejscu dzisiejszego Limbe 150 lat temu istniała tylko mała osada o nazwie Victoria. Jedynym białym mieszkańcem był jej twórca – brytyjski misjonarz Alfred Saker. Jego pomnik przetrwał gwałtowny okres dekolonizacji i do dzisiaj stoi przy głównej miejskiej promenadzie. W 1883 r. do zatoki Ambas zawinął żaglowiec o wdzięcznej nazwie Łucja Małgorzata. Na jego pokładzie znajdowali się geolog Klemens Tomczek z Ostrowa Wielkopolskiego, meteorolog Leopold Janikowski z Zielonki i zaledwie 22-letni kaliszanin Stefan Szolc-Rogoziński pełniący funkcję kierownika pierwszej polskiej wyprawy do Afryki.
 

Kilka miesięcy wcześniej wyruszyli oni z francuskiego Hawru z niezwykłą misją. Chcieli zbadać jedną z ostatnich białych plam na mapach Czarnego Lądu. Z przyczyn formalnych statek wyruszył pod banderą francuską, ale na maszt wciągnięto również warszawską Syrenkę, a jedna z szalup nazywała się Varsovia. Natychmiast po przybiciu do brzegu podróżnicy rozpoczęli poszukiwania miejsca pod bazę naukową, która miała służyć za przyczółek do wypadów w głąb niezbadanego kameruńskiego interioru. Wybrali niewielką wyspę Mondoli porośniętą lasem równikowym i oddaloną kilka kilometrów od stałego lądu.
 

– Na wyspie nie ma słodkiej wody i dlatego moi pobratymcy już dawno ją opuścili. Ale mam w planach zagospodarować jakoś ten teren. Jeżeli chcecie, to jestem skłonny oddać Polsce skrawek ziemi. Moglibyście nawet wybudować tutaj maszt i wciągnąć na niego polską flagę – ubrany w T-shirt i krótkie spodenki postawny mężczyzna zwraca się do nas z uśmiechem.
 

Dr Ekoka A. Molindo jest władcą zamieszkującego ten rejon ludu Mondoli. Zupełnie nie przypomina króla, kiedy zamaszystymi ruchami wycina maczetą ścieżkę prowadzącą na szczyt wysepki. Las jest wyjątkowo gęsty, a natura nieubłagana. Bujna tropikalna roślinność błyskawicznie pochłania wszelkie dzieła ludzkich rąk. Próżno szukamy jakichkolwiek śladów po „Stefanii”, jak Polacy nazwali swoją bazę. Wprawdzie od północnej strony wyspy zachowały się jakieś kamienne fundamenty, ale trudno stwierdzić, kto je wybudował.
 

Dzień wcześniej król Molindo w odświętnej białej szacie i w towarzystwie konsul honorowej RP Mirosławy Etogi odsłonił na ścianie swojego pałacu czerwono-białą tablicę pamiątkową poświęconą Szolc-Rogozińskiemu. Ważący ponad 40 kg kawał granitu przebył tysiące kilometrów z Polski, żeby zawisnąć właśnie w tym miejscu. – W przeciwieństwie do Niemców, Francuzów czy Anglików wasi rodacy przybyli tutaj nie jako zdobywcy, lecz jako przyjaciele. Tak przyjął ich mój przodek i ja również tak was dzisiaj przyjmuję – mówił król, wręczając Maćkowi Klósakowi pamiątkowe drewniane wiosło oraz czółno, symbole jego ludu. Król Molindo jak nikt inny miał prawo wypowiedzieć te słowa. W tym samym miejscu jego prapradziadek, król Akema, powitał naszych rodaków i odsprzedał im kawałek wyspy Mondoli.
 

Jezioro na krańcu drogi
 

Sto kilometrów na północ od Limbe po Jeziorze Słoniowym suną czółna wypełnione bananami i rybami. Ogromny baobab rzuca cień na błękitną, krystalicznie czystą wodę. Zagadujemy kilku chłopaków siedzących przy ognisku. – Co było w tym budynku w czasach kolonialnych? – pytamy, wskazując odrapane ściany i framugi z resztkami szyb.
 

– W czasach kolonialnych?! – wybuchają śmiechem. – Parę lat temu władze wymyśliły, że powstanie tutaj kurort dla turystów. No i sami widzicie, jak im wyszło.
 

Jezioro Słoniowe to najdalszy punkt, do którego dotarła wyprawa Szolc-Rogozińskiego. Z Limbe dojechaliśmy tu w jeden dzień, ale wtedy podróż trwała kilka miesięcy. Polacy musieli negocjować warunki przejazdu z wodzami kolejnych wiosek. Jako pierwsi opisali jezioro i nadali mu nazwę Jezioro Benedykta, badali też rzekę Mungo. W książce Pod Równikiem Szolc-Rogoziński pisał: Spoglądaliśmy wraz z Tomczekiem na majestatyczny ten widok, ponad którym górny Mungo, przypływając z dalekich i nieznanych stron, świecił niby czarująca srebrna wstęga. „Wiwat Polonia!” wyrwało się z naszych piersi.
 

Ten jeden okrzyk oddaje całą ideę wyprawy. Podróżnicy pragnęli nie tylko prowadzić badania, ale też pokazać, że naród pozbawiony państwa może mieć swój wkład w odkrywanie świata. Wszystko szło zgodnie z ich planem. Dokonali pionierskich odkryć geograficznych i zebrali bogatą kolekcję sztuki afrykańskiej. Leopold Janikowski został później autorem pierwszej wystawy afrykańskiej na ziemiach polskich i dał zaczątek zbiorom pozaeuropejskim dzisiejszego Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie.
 

Wąż, pająk i dzwon
 

Robotnicy uwijają się na drewnianych rusztowaniach okalających imponującą budowlę. Wieńczy ją godło królestwa Bamun – dwugłowy wąż, pająk i dzwon, co oznacza: zwycięstwo nad nieprzyjacielskimi armiami, mądrość i władzę. Budynek góruje nad miastem Foumban. Wkrótce trafią do niego zbiory muzeum etnograficznego przechowywane dotychczas w królewskim pałacu. Lud Bamun bardzo dba o swoją tożsamość. Zręcznie lawirował pomiędzy kolejnymi potęgami, które próbowały podbić jego ziemie. Szolc-Rogoziński nigdy tutaj nie dotarł, ale dla nas to miejsce jest perełką. W muzealnych zbiorach są bezcenne maski, szaty, przedmioty kultu i rękodzieło składające się na obraz ludu, który połączył tradycje: animistyczną, islamską i chrześcijańską.
 

– Mój dziadek, sułtan Ibrahim Ndżoja, stworzył własną religię łączącą elementy różnych wyznań. Wprawdzie nowa wiara się nie przyjęła, ale dzisiaj w moim królestwie w pokoju żyją obok siebie chrześcijanie i muzułmanie. Każdy może wybrać taką religię, jaka najbardziej mu odpowiada – ciągnie sułtan, z dumą pokazując wnętrza pałacu wzniesionego na początku XX w. przez jego pomysłowego dziadka.
 

Sułtan Ibrahim Ndżoja był zafascynowany europejską technologią, kunsztem militarnym i zdolnościami organizacyjnymi. Wiedział, że oddając swój kraj pod protekcję kolonizatorów, może zapewnić swemu ludowi przetrwanie. Dlatego chcąc nie chcąc współpracował najpierw z Niemcami, a potem z Francuzami, gdy po I wojnie światowej Kamerun przypadł w udziale Paryżowi.
 

Wydawało się, że wyprawa Rogozińskiego będzie pasmem sukcesów. Jednak sprawy przybrały nagle fatalny obrót. Tomczek umarł na malarię, a o nowo odkryte terytoria upomniały się Niemcy. Szolc-Rogoziński doskonale wiedział, czym pachnie ich zwierzchnictwo. Z tej przyczyny próbował oddać odkryte przez siebie ziemie Brytyjczykom. A to zarówno dla niego wtedy, jak i teraz dla nas oznacza eskapadę do Nigerii.
 

Kapitan wycieczkowca, kiedyś greckiego, a obecnie kursującego między kameruńskim Limbe a nigeryjskim Kalabarem, raczy nas opowieściami o korsarzach grasujących na tych wodach. – Nie dość, że białasy, to jeszcze z kamerą. Aż prosicie się o porwanie! Sprowadzicie nieszczęście na nas wszystkich! – nie ukrywa niechęci. Gdy zawijamy wreszcie do portu, żegna nas z widoczną ulgą.
 

Wejście do portu i dzielnice starego Kalabaru najlepiej widać z okien muzeum znajdującego się na wzgórzu w reprezentacyjnej części miasta. Za czasów kolonialnych mieścił się w tym budynku konsulat. W jego murach Szolc-Rogoziński próbował odwrócić kolonialne losy zachodniego Kamerunu, negocjując z wicekonsulem White’em warunki przyłączenia tych obszarów do Korony Brytyjskiej. Jego zamiary spaliły na panewce. O Afryce decydowało się nie w Afryce, lecz w Europie. Na mocy postanowień kongresu berlińskiego władzę nad okolicami Limbe przejęli Niemcy. Bismarck nigdy nie zapomniał Rogozińskiemu cierpkich słów pod swoim adresem i osobiście nakazał usunąć z atlasów wszystkie nazwy geograficzne nadane przez Polaków, zastępując je niemieckimi. Polska ekspedycja afrykańska została wymazana z historii odkrywania tego kontynentu.
 

Książę Jackson
 

W trakcie rejsu do Kamerunu podróżnicy zawinęli jeszcze do Krindjabo na dzisiejszym Wybrzeżu Kości Słoniowej. Kiedy tam docieramy, dowiadujemy się, że na audiencji przyjmie nas król Amou N’Doufou V. Nosi on imię swojego przodka, który gościł z honorami polską wyprawę w 1883 r.
 

Wręczamy mu w prezencie kolekcję polskich monet, a w zamian zostajemy napojeni dżinem i whisky. To właśnie te trunki były kiedyś, ale i teraz są wytrychem do załatwiania wszelkich spraw na terenie Afryki. Pod koniec wizyty władca, już w bardzo przednim nastroju, wyciąga album, w którym widzimy koronację ich najsłynniejszego księcia... Michaela Jacksona. Badania DNA i „tajemnicze znaki” miały wskazać, że piosenkarz pochodził właśnie z Królestwa Sanwi, a jego babka mieszkała w Krindjabo. Król na samym końcu audiencji stawia odważną tezę: – Prababka Jacksona musiała tańczyć z waszym Rogozińskim na przyjęciach organizowanych przez Amou N’Doufou II, myślę więc, że da się łatwo wykazać polskie korzenie tego słynnego piosenkarza.
 

Szolc-Rogoziński po powrocie z Afryki, załamany kolejnymi niepowodzeniami, trafił na leczenie psychiatryczne i ostatecznie w niewyjaśnionych okolicznościach zginął pod kołami paryskiego omnibusu. Jego grób na cmentarzu w Bagneux pod Paryżem to pusty placyk bez pomnika albo choćby informacji, kto w tym miejscu spoczywa. Polak zakochany w Afryce pozostał we Francji. Choć i dzisiaj pewnie przyjęto by go pod równikiem jak swojego. – Zawsze będziecie tutaj miłymi gośćmi – powiedzieli nam na pożegnanie król Molindo na kameruńskiej wyspie Mondoli oraz Amou N’Doufou V w Krindjabo na Wybrzeżu Kości Słoniowej. 
 

Tekst: Tomasz Grzywaczewski