Właściwie co jest miarą alpejskości? Najwyższe szczyty. Ponad połowa wszystkich czterotysięczników trafiła się Szwajcarii, mimo że jej granice obejmują stosunkowo niewielki obszar Alp. Są wśród nich takie sławy jak Matterhorn, przystojniak z opakowań szwajcarskich czekoladek, oraz Dufourspitze, o którym mało kto wie, że jest najwyższy w kraju. Nie będziemy jednak zapuszczać się tak wysoko. W czerwcu na przełęczach leży jeszcze śnieg, a sezon turystyczny dopiero się zaczyna. Wybieramy opcję wędrówek raczej bliżej ziemi niż nieba, ale w zasięgu wzroku zawsze będziemy mieć ośnieżone szczyty.

 

Mamy szczęście, że trafiliśmy na takiego entuzjastę. Na pytanie, którą porę najbardziej lubi na odwiedzanie parku, nasz przewodnik Martin odpowiada: „Każdą”. Idziemy głęboką doliną Trupchun w Szwajcarskim Parku Narodowym. Martin zna ją jak własną kieszeń. Kiedy mówi, że strażnicy nazywają to miejsce Serengeti ze względu na obfitość zwierzyny niczym w afrykańskim parku narodowym, wydaje mi się to przesadą.

Nie jest. Pnąc się wolno szlakiem, oglądamy stada jeleni z młodymi, kozice, świstaki. Po cichu liczyłam na to, że zobaczę może jednego koziorożca, a tu mamy niemal całą defiladę. Nie możemy odmówić sobie z Mikołajem przyjemności zrobienia zdjęć przez lunetę. Wychodzą zaskakująco dobre i zdradzę dlaczego. Po pierwsze to oczywiście wrodzony talent, po drugie to luneta firmy Swarovski – bentley wśród sprzętu optycznego. Ale jesteśmy przecież w Szwajcarii, tu wszystko jest z górnej półki. Nawet wrażenia. Jak z Tatr do potęgi piątej, bo doliny dłuższe, szczyty wyższe, zwierzyny mnóstwo, śmieci wcale, a ludzie przestrzegają przepisów. A te są bardzo restrykcyjne, ponieważ cały park jest objęty ścisłą ochroną.

Od momentu jego założenia, czyli od blisko stu lat, nie prowadzi się tu żadnej gospodarki, nie wycina drzew, nie poluje. Dlatego zwierzyna nie boi się paść na otwartej przestrzeni w ciągu dnia. Dlatego wokół rosną modrzewie i sosny limby tak stare i grube, że potrzeba kilku osób, żeby je objąć. Patrzę na nie jak zaczarowana. Są wspaniałe, wiem, co mówię, w końcu jestem leśnikiem z wykształcenia.

Najwięcej ludzi odwiedza dolinę wczesną jesienią, a rekordowa liczba to około tysiąca osób jednego dnia. I pomyśleć, że rekord szlaku nad Morskie Oko to 13 tys.

Rzut beretem na zachód (ok. 30 km w linii prostej) rozciąga się Alp Flix, teren równie wyjątkowy co park. Jak na Alpy jest stosunkowo płaski. To mozaika łąk, lasów, torfowisk, jeziorek i skał. Miejsce jest szczególne także dlatego, że hodowla krów nie ogranicza się tu do letniego wypasu. Przez cały rok na plateau mieszkają cztery rodziny, mimo że zimą warunki są naprawdę ciężkie (w końcu to 2000 m n.p.m.). My przez plateau właściwie przebiegamy, zjadamy coś szybko, ale pysznie w schronisku Piz Platta i pędzimy dalej. W pamięć zapada mi jeden z okolicznych szczytów. Jest pęknięty na pół i wygląda jak rozczapierzone nożyce do strzyżenia owiec. Dowiaduję się, że taką właśnie nosi nazwę – Nożyczki.

 

 

Szwajcaria też ma swoje trójmiasto, górskie oczywiście. We Flims, Laax, Falera zimą rządzą narciarze i snowboardziści, a przez resztę roku rowerzyści. To prawdziwe bicyklowe eldorado: 330 km oznakowanych szlaków o wszystkich stopniach trudności, od rodzinnych po bardzo wymagające. Rowerem górskim można tam wjechać wyżej niż na wysokość naszych Rys, aż pod lodowiec, który spływa z jednego z okolicznych trzytysięczników. Na taką wyprawę nie mamy jednak ani czasu, ani kondycji. Wybieramy więc Runca Trail, szlak downhillowy (do zjazdu)o średnim stopniu trudności (według naszego przewodnika).

Kiedy patrzę, z czym przyjdzie się zmierzyć, mam śmierć w oczach. Zapowiada się istny rowerowy rollercoaster! Szlak na kilkuset metrach składa się z ciągów drewnianych kładek, wyprofilowanych wiraży i garbów. Wkoło las. Przy moim zerowym doświadczeniu mam prawo się obawiać. Już widzę siebie rozsmarowaną na którymś drzewie. Na początku częściej prowadzę rower, niż na nim siedzę. Później oswajam bestię i końcowy odcinek szlaku pokonuję w niezłym stylu.

O pięknym stylu można mówić w Laax. Działa tam Freestyle Academy, pierwsza taka placówka w Europie, gdzie niezależnie od pogody można ćwiczyć ewolucje na nartach, rowerach i deskach. W Laax w czasie deszczu dzieci się nie nudzą. Więcej – dzięki treningom przez okrągły rok wyrastają z nich mistrzowie w dyscyplinach freestyle’owych. Są tam trampoliny, halfpipe’y, ścianka do wspinaczki i ogromny basen wypełniony gąbkami.

Nawet najcięższa osoba po najbardziej szalonym skoku na rowerze z najwyższego halfpipe’a nie ma szansy sięgnąć jego dna. Jest głęboki na 4,5 m, a gąbki wyhamowują impet. Ich skuteczność muszę sprawdzić na własnej skórze. Opróżniam kieszenie – jeśli coś wypadnie, będzie jak przysłowiowa igła w stogu siana. Skaczę ze ścianki wspinaczkowej. Zapadam się po pas. Kiedy usiłuję się wydostać, gąbki podstępnie ściągają mi skarpetki.

Trójmiasto ma jeszcze inne atrakcje. Na przykład obłędnie turkusowe jezioro Cauma, które wygląda jak wyjęte z folderu reklamującego wyspy tropikalne, oraz Wielki Kanion, czyli przełom Renu. Rockresort w Laax trudno nazwać atrakcją, to raczej sposób rozwiązania pewnego problemu. W wielu znanych ośrodkach zamożni Szwajcarzy budują domy, które później przez większość roku stoją puste. Z Rockresortem jest inaczej. Właściciele apartamentów mogą przyjechać w określonych tygodniach, a w pozostałym czasie są one wynajmowane. Dochód jest sprawiedliwie rozdzielany pomiędzy wszystkich.

 

 

Kiedy dowiedziałam się, że na przesiadki mamy minutę, pomyślałam, że to się nie może udać. W kraju, w którym proporcje gór i nizin są z grubsza odwrotne niż w Polsce, istnieje jedna z najgęstszych na świecie sieci kolejowych. Inżynierowie dokonali cudów i pociągiem można się dostać w wiele miejsc (odwrotnie niż w Polsce). Na dodatek punktualnie. Wszystko zadziałało więc jak w szwajcarskim zegarku.

Nawet wtedy, gdy wsiedliśmy nie w ten pociąg, co trzeba. Był nim Glacier Express. Do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą, jakim cudem w tym „nie naszym” pociągu wiedziano, że na tej trasie tego dnia będą podróżować dziennikarze z Polski.

Glacier Express reklamuje się jako najwolniejszy pociąg ekspresowy na świecie. U nas takie hasło zakrawałoby na smutną ironię, w Szwajcarii jest jak najbardziej na miejscu. To nie środek lokomocji, to czysta przyjemność. Obsługa kelnerska, audioprzewodnik w kilku językach i panoramiczne szyby. Naprawdę jest co przez nie oglądać. „Ekspress Lodowcowy” kursuje między dwoma słynnymi kurortami – St. Moritz w Gryzonii i Zermatt w kantonie Valais. To tak, jakby dojechać pociągiem bezpośrednio jednego dnia na przykład ze Szklarskiej Poręby do Zakopanego (sprawdziłam, nie da się).

Glacier Express przejeżdża na całej trasie przez blisko setkę tuneli i niemal trzy setki mostów, z których najbardziej imponującym jest Landwasserviadukt. Zanim się na niego wtoczy, zwalnia do żółwiego tempa, tak żeby pasażerowie mogli zrobić zdjęcia. To trochę tłumaczy, dlaczego 300 km dzielące St. Moritz i Zermatt pokonuje w 7 godz. Drugim miejscem, gdzie jego prędkość bardzo spada, jest Oberalppass, przełęcz na wysokości 2033 m, na którą musi się wdrapać. To się nazywa podroż koleją!

 

 

Wsiadaliśmy do pociągu w Gryzonii, wysiedliśmy w mieście Sierre. Właściwie stacja mogłaby nosić nazwę Inna Bajka, choć to przecież ten sam kraj. Tu mówi się po francusku, stoki są pokryte hektarami winnic, ludzie zdają się być bardziej wyluzowani. – Wino i krowy definiują mieszkańców kantonu Valais – tłumaczy Valerie, nasza przewodniczka, kiedy degustujemy lokalne trunki i zajadamy się raclette, tutejszym specjałem z sera. No to już wiemy, co trzeba tu zobaczyć.

Najpierw krotka wyprawa szlakiem winnym w okolicach miasta Sion. Pewnie wyobrażacie sobie, że odwiedzamy kolejne piwnice i idziemy coraz bardziej chwiejnym krokiem. Otóż nie. Maszerujemy dziarsko wzdłuż kamiennych murków i kanałów irygacyjnych zwanych bisse, które pamiętają czasy średniowiecza. Dziś już nie służą do nawadniania winnic, ale wyznaczają szlaki turystyczne. Ciągną się kilometrami i nadal płynie nimi woda, dają więc orzeźwienie. Co jakiś czas mijamy szyldy restauracji działających w winnicach. Jest więc wszystko, czego potrzeba do szczęścia tym, co kochają słońce, dobre jedzenie i ośnieżone Alpy, ale te ostatnie najchętniej z daleka.

Zanim ujrzymy krowy, dumę mieszkańcow kantonu Valais, jedziemy zobaczyć w górach coś, czym szczyci się cała Szwajcaria. To Grande Dixence, największa na świecie zapora grawitacyjna. Samą masą jest w stanie utrzymać miliony metrow sześciennych wody. Mam mieszane uczucia. Taka zapora oznacza ogromną ingerencję w otoczenie. Ale kiedy stoję na jej koronie i gapię się na malachitowe jezioro w górskiej scenerii, muszę przyznać, że to jedno z najbardziej imponujących dzieł człowieka.

Z przewodnikiem można się zapuścić w labirynt korytarzy w środku zapory. Wchodzę z oporem, 15 mln ton betonu użytych do budowy zdaje się napierać ze wszystkich stron. Na ścianach są wyświetlane informacje na temat tej konstrukcji. Większość liczb ją opisujących jest tak olbrzymia, że aż trudna do ogarnięcia. Może dlatego największe wrażenie robi na mnie skromne 11 cm. Przynajmniej mogę sobie odmierzyć. O tyle wygina się korona tamy, kiedy zbiornik jest maksymalnie wypełniony wodą.

 

 

Coś jeszcze może zaskoczyć w kantonie Valais? Może. Słyszałam o walkach byków, kogutów, psów, ale żeby bitwy toczyły ze sobą krowy? W taki sposób ustalają hierarchię czarne krowy hodowane tylko w dolinie Herens. Mają krótkie nogi, co ułatwia im poruszanie się po górskich pastwiskach, i długie rogi, które upodabniają je do afrykańskiego bydła. Co roku odbywają się zawody, na których hodowcy wystawiają najlepsze (czytaj: najwaleczniejsze) sztuki.

My ich waleczność poznajemy w Evolene. Miejscowość, podobnie jak inne w dolinie, zdaje się wyrastać wprost z gór – tak doskonałą harmonią drewna, kamienia i ziemi są tutejsze domy. Tradycyjna zabudowa przyciąga do Evolene wielu turystów, choć jej popularność raczej nie przebije położonego kilka dolin dalej kurortu Zermatt. Tam magnesem jest Matterhorn, najbardziej rozpoznawalna góra Szwajcarii. Ale mieszkańcy Evolene nie mają powodów do „kompleksu Matterhornu”. Cenią spokój i kameralność swojej doliny, poza tym natura obdarzyła ich równie szczodrze. Mają Dent Blanche, gorę o pięknym regularnym kształcie i podobnej wysokości. A Matterhorn? To tylko mały kamyk, mówią złośliwie. I rzeczywiście – wygląda stamtąd niepozornie.