Aby się przemieszczać między skrawkami lądu, dla naszej pięcioosobowej ekipy, w której prócz mnie znaleźli się: operator, jego dwóch asystentów i miejscowy wódz z wyspy Kawa, wynająłem ponton. Gdy tak pływaliśmy od wyspy do wyspy, niespodziewanie uderzył w nas szkwał. Silnik przestał pracować, a łódź nabierała wody. Wylewaliśmy ją jedynym dostępnym narzędziem: przepołowioną łupiną kokosa. Mieliśmy tylko dwa wiosła. Chcąc utrzymać ponton dziobem do wiatru, asystenci wiosłowali bez wytchnienia. Gdy przestawali pracować, łódź natychmiast odwracała się bokiem, grożąc wywrotką. Kolejne próby uruchomienia silnika nie przynosiły rezultatu. Na szczęście po dwóch godzinach wzrosła nieco widoczność i wódz rozpoznał dwie wystające z wody skały. Dzięki temu zdołał zlokalizować nasze położenie. Razem chwyciliśmy brezent, przywiązaliśmy go z obu stron do wioseł i tym prymitywnym żaglem łapaliśmy wiatr. Operator tymczasem, używając sześciometrowej tyczki jako steru, według wskazówek wodza dowiózł
nas na wyspę Kawa. Z najwyższym trudem kierowaliśmy się do jej zawietrznej strony, nie dając się rzucić na koralowe wybrzeże. Chwytając się koralowców, powoli dobrnęliśmy do brzegu. Przemarznięci, ale szczęśliwi pomaszerowaliśmy do najbliższej wioski poszukać schronienia na noc. Ze względu na ciągłe burze jedna noc zamieniła się jednak w tydzień. Później dowiedzieliśmy się, że owego dnia zatonął prom z setkami osób na pokładzie, z których wiele zginęło. Dzięki przytomności umysłu wodza z wyspy Kawa nam nic się nie stało. John Tennent - badacz National Geographic, specjalizacja entomologia, miejsce Papua-Nowa Gwinea. (Fot. John Tennent)