Bywa też, że wielcy himalaiści, nagabywani przez dziennikarzy i swoich fanów, muszą powracać do tych zdarzeń już tyle razy, że trudno im wyzbyć się rutyny: wszedłem, zszedłem, udało się, przeżyłem, rozdział zamknięty. Ale jak już zaczną opowiadać, jak odkopią w pamięci dawne emocje, wszystko powraca w nich na nowo.
Na zimową wyprawę w Himalaje nie wybierają się turyści. Idą tam ludzie zaprawieni we wspinaczce, odporni psychicznie i wydolni fizycznie. Jak Krzysztof Wielicki, który jako piąty człowiek na świecie zdobył wszystkie ośmiotysięczniki (w tym trzy zimą). Przeżył w górach wiele trudnych chwil, oswoił się z  sytuacjami niezwykłymi dla przeciętnego człowieka. Stały się dla niego tak oczywiste, że prawdopodobnie nawet wspominanie o nich wydaje mu się niestosowne.
Tymczasem zimą wysoko w górach warunki są skrajnie ciężkie. Wielicki przyznaje, że wieje tam silny wiatr, który w sezonie od końca grudnia do początku marca osiąga prędkość 200 km/godz. Ale warto zdać sobie sprawę, że to przecież prawdziwy huragan, który na nizinach zdziera dachy z domów i wyrywa drzewa z korzeniami. Uczestnicy wyprawy mogą się przed nim schronić tylko w namiocie.
Alpinista mówi też o nieludzko niskich temperaturach, lecz dopytywany odpowiada z wyczuwalnym zniecierpliwieniem – „no co, mam powiedzieć, że jak sikałem, to zamarzał mi mocz?” (Temperatury nocą spadają poniżej –40 OC). I nie wspomina już, że na wysokości 7 000 m nawet oddychanie jest wysiłkiem, ponieważ ciśnienie jest bardzo niskie i brakuje tlenu. Pewnie dobrze zna uczucie, gdy krew staje się gęsta jak miód i krąży z trudem, ciało się buntuje, bolą głowa i brzuch, ale na ten temat też milczy. Podobnie jak o tym, że aklimatyzacja do tych warunków trwa kilka tygodni. Są one jednak tak niefizjologiczne, że organizm nigdy się do końca do nich nie przyzwyczaja. Gdyby jednego dnia przenieść kogoś np. z Mazowsza na szczyt Mount Everestu, z niedostatku tlenu nie przeżyłby trzech minut.
Powoli zaczyna za to opowiadać, że wysoko w górach uciążliwe jest nawet gotowanie posiłków: podgrzewana woda paruje i na ścianach namiotu osadza się szadź, która pod wpływem uderzeń szalejącego wiatru spada potem na śpiwory i kombinezony puchowe. Odzież wilgotnieje, przestaje trzymać ciepło. Śpiwory po dwóch–trzech nocach nie nadają się do użycia, trzeba je znieść do bazy, gdzie zresztą też bardzo trudno je wysuszyć. I wspomina pierwszą i póki co jedyną zimową wyprawę na Mount Everest.



Z notatnika wielickiego 11 lutego 1979 r. udało się nam dotrzeć do Przełęczy Południowej (prawie 8 000 m). Leszek Cichy, Walek Fiut i ja, przygięci przez wiatr z Tybetu, z trudem rozstawiliśmy jednomasztowy, ortalionowy namiot--pałatkę, który służył nam za czwarty obóz. Nazwaliśmy go „szmatą kierownika”. Leszek się do niego nie zmieścił, więc tego samego dnia zszedł do obozu trzeciego, do partnera. Przed nami była trudna noc. Nasze działania ograniczały się do trzymania masztu i prób zapalenia palnika. Wiatr natychmiast gasił płomień, więc bez kropli wody czekaliśmy rana. Mieliśmy łączność z bazą, cieszyliśmy się, że się udało, że przed nami tylko ostatni etap. Tylko jak pokonać wiatr?
Ciśnie się do głowy pytanie, nie tyle jak pokonają wiatr, ale w ogóle po co to robią? Po co narażają się na śmierć? Jak znajdują motywację do dalszej wspinaczki, gdy podejście każdego metra w górę staje się wyczynem ponad siły? – To pasja, mój sposób na życie – mówi Wielicki. I dodaje z uśmiechem:
– Trzeba być trochę świrem, żeby robić takie rzeczy. Bardziej bezpośredni jest Artur Hajzer, zdobywca Annapurny (8 091 m) zimą. – Po co się wspinam? To proste. Raz, powodzenie u kobiet. Dwa – sława i ambicja. Trzy – pieniądze albo sposób na życie. Tak to działa. Jednak obaj zgodnie przyznają, że jak już są wysoko, myślą tylko o tym, by wejść. I że człowiek zawsze musi szukać kolejnych wyzwań.
– Ambicja rzeczywiście odgrywa tu istotną rolę – mówi Wielicki. – Lepiej jednak, jeśli wynika ona z pasji, a nie z rywalizacji. Dlatego też zdobycie Korony Himalajów nie było dla mnie celem samym w sobie. Nazwałbym to raczej wypadkiem przy pracy. Po prostu jak już długo chodzi się po górach, to w końcu się wszystkie szczyty uzbiera.
Turystom góry dają poczucie niezależności. Jednak okazuje się, że w ekspedycjach w Himalaje ta legendarna wolność wcale nie jest oczywista. Wyprawa zawsze ma kierownika, któremu uczestnicy powinni się podporządkować. – Ale czasem gdy szef, siedząc w bazie, wydaje polecenie, by schodzić do niższego obozu, tam na górze pojawia się pytanie: jakie on ma prawo podejmowania takiej decyzji? Gdzie ta wolność? – mówi Hajzer.
Z notatnika wielickiego Zupełnie przypadkowo zostałem w drugim obozie sam z Lesz-kiem Cichym. I zamiast zejść na odpoczynek, musieliśmy postanowić, czy decydujemy się na atak. Dla wszystkich było jasne, że w tej sytuacji tylko my dwaj możemy podjąć ostateczną próbę. Otwierały mi się rany po wcześniejszych odmrożeniach paluchów u stóp i gdybym miał wybór, wolałbym wracać do bazy. Ale wyboru nie było. Bez słowa ruszyliśmy do obozu trzeciego. – To był chyba mój najtrudniejszy moment w czasie tej wyprawy – wspomina Wielicki. Wiedziałem, że ważne jest powodzenie całego zespołu kierowanego przez Andrzeja Zawadę, że nie mogę przeszkodzić w osiągnięciu sukcesu i muszę się podporządkować. Mieliśmy wyjątkowe poczucie misji narodowej.
– Wielicki jest indywidualistą. Zastanawiam się, jak się odnajdował w zespołach wieloosobowych – mówi Hajzer. – Teraz się trochę zmienił, poza tym chodzi z mniejszymi teamami. Ale nadal bywa autorytatywny. Notabene, na jakiś czas przylgnęła do niego ksywka „Kapral”, gdy w 1985 r. na wyprawie na południową ścianę Lhotse próbował przejąć stery, mimo że nie był kierownikiem zespołu.



Z notatnika wielickiego 17 lutego nie mogliśmy rozpocząć wspinaczki z czwartego obozu zbyt wcześnie rano, ponieważ temperatura w nocy spadła poniżej –42 OC i obawialiśmy się, że zmusi nas ona do powrotu. Dlatego trzeba było wyjść później i wspinać się szybko. Czekało nas przecież 850 m przewyższenia i tego samego dnia powrót do namiotu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli nam się nie uda, zostaniemy tam na zawsze. Rosyjska ruletka. Ruszyliśmy dopiero o 6.20 rano. Wiało ale niezbyt groźnie. Dźwigaliśmy po jednej ciężkiej, dziewięciokilogramowej butli.
– Ta butla bardzo mi przeszkadzała podczas wspinaczki – wspomina Wielicki. Ustawili przepływ na dwa litry na minutę, podczas gdy fizjologiczne zapotrzebowanie jest dwa razy większe. – Mieliśmy nadzieję, że wystarczy do szczytu i że wzbogacając w ten sposób krew w tlen, zapobiegniemy odmrożeniom.
Wiedzieli, że główną przyczyną powstawania silnych odmrożeń, głównie palców rąk i nóg, nie jest wcale mróz, lecz zbyt słaby transport tlenu do tkanek. – Taszczyliśmy więc ten sprzęt. Na masce tlenowej z każdym oddechem zbierała się para, która natychmiast zamarzała, co było dość uciążliwe – dodaje Wielicki. – Poza tym już po paru godzinach wspinaczki nie czułem stóp.
Choć Wielickemu nie udało się uratować odmrożonych na tej wyprawie paluchów, wydolność jego organizmu i tak była zadziwiająca. Skąd się brała? Wszystko stało się jasne po testach medycznych, które przeszedł w Szwajcarii w latach 80. Okazało się, że jego krew ma ponadprzeciętną zdolność transportu tlenu, tętno spoczynkowe wynosi 50 uderzeń na minutę, czemu towarzyszy arytmia serca, charakterystyczna cecha himalaistów (Jerzy Kukuczka miał podobną wadę). Nie bez znaczenia jest też odpowiednia budowa ciała – bardzo wydajne płuca i niski wzrost.
Z notatnika wielickiego Nie było nic widać, wiatr wiał nam w oczy. Weszliśmy na grań, pokonywaliśmy kolejne metry, a szczytu wciąż był przed nami. W tej wichurze rozpoznawałem tylko idącego przede mną Leszka. Nagle Leszek po prostu wpadł na triangul, który na szczycie postawili Chińczycy. Była 2.30 po południu. Podniósł ręce do góry, padliśmy sobie w ramiona. Mount Everest zimą zdobyty! Połączyliśmy się z bazą. Na dole wielka radość, ale my myśleliśmy już tylko o zejściu. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że nasze butle z tlenem są już puste, ale i tak trzeba było je znieść z powrotem. Czekała nas jeszcze walka o życie.
Podczas zejścia w trochę łatwiejszym terenie rozdzieliliśmy się. Leszek poszedł szybciej, zostałem sam. Moja latarka przestała działać. Straciłem orientację. Trafiłem na serak, którego pokonanie zabrało mi dużo czasu i siły. W końcu znalazłem się na przełęczy, ale nie mogłem znaleźć namiotu. Gdzieś zgubiłem gogle, wiatr ze śniegiem wiał mi w oczy. Krążyłem po tej połogiej przełęczy i wyczerpany chwilami ulegałem już panice. Ale o 20.30 po prostu na ten namiot wpadłem.
Podczas takiej wspinaczki nieustannie balansuje się na granicy życia i śmierci. – Uczucie strachu i napięcie utrzymują się przez całą wyprawę – przyznaje Hajzer. – To bardzo męczy psychicznie. Przed każdą akcją z nerwów boli brzuch, po akcji przychodzi odprężenie. Żeby rozładować emocje, trzeba się czymś zająć. Kukuczka słynął z tego, że lubił wtedy gotować. Niektórzy siedzą w bazie i grają w szachy, słuchają muzyki albo piszą wspomnienia. Z notatnika wielickiego Leszek już czekał na mnie w namiocie. Próbowałem rozgrzać stopy nad maszynką gazową, ale w końcu dałem za wygraną. Zasypiając, zapomnieliśmy się cieszyć. Zapomnieliśmy też, że na szczycie obiecaliśmy tym z bazy, że połączymy się z nimi, gdy dotrzemy do Przełęczy Południowej. My spaliśmy jak dzieci, tymczasem oni w nerwach czekali na wiadomość od nas. Gdy w końcu dotarliśmy do bazy, było już tylko fajnie. Łzy Ryśka Dmocha uzmysłowiły mi, że to był nasz wspólny sukces. Andrzej Zawada triumfował, list gratulacyjny od Ojca Świętego był bezcenną nagrodą. Tylko I sekretarz Partii się pogniewał. Polacy przełamali barierę. Wtedy to liczyło się przede wszystkim.
A co jest ważne teraz, po latach? – Rozwój. Każda wyprawa rozwija – mówi Wielicki. – Nawet jak nie uda się wejść na szczyt, nie nazywam tego porażką, tylko gromadzeniem kolejnych doświadczeń. Dlatego upływ czasu ma swoje zalety. Teraz mam dużo większą wyobraźnię, potrafię więcej przewidzieć, lepiej kontrolować sytuację. Zdaję też sobie sprawę z tego, że kiedyś trzeba zacząć myśleć o obniżaniu poprzeczki. Dobrze, gdy to się dzieje samoczynnie i natura sama powoli odbiera, co do niej należy. Ale dopóki młodzi podczas wspinaczki oglądają moje plecy, to wiem, że jest dobrze, że jeszcze daję radę. Najtrudniej zmierzyć się z własnymi ambicjami i wyczuć najlepszy moment, w którym powinno się z nich rezygnować.  


ZIMOWA KORONA HIMALAJÓW
Zima w górach wysokich to gra zespołowa i wspólny sukces. Niestety, zwykle wspomina się tylko zdobywców szczytu – nie sposób opisać wszystkich uczestników wyprawy. Pozostają cichymi bohaterami, od których często zależało powodzenie ekspedycji.
K2 (8 611 m)
Tylko polskie wyprawy atakowały szczyt w sezonie zimowym. Dwie próby zakończyły się porażką. Zimą w Karakorum warunki są jeszcze cięższe niż w Himalajach, w wystający samotnie wierzchołek K2 smagają potężne huragany.
Broad Peak (8 047 m)
Do tej pory pozostaje niepokonany, choć różne zespoły podchodziły do niego trzykrotnie (Polacy raz). W 1987 roku Maciej Berbeka i Aleksander Lwow szybko osiągnęli 7200 m. Lwow pozostał w namiocie, a Berbeka ruszył do samotnego ataku. Po południu osiągnął przedwierzchołek, tzw. Rocky Summit, ale nie zdążył powrócić do namiotu za dnia. Biwakował w szczelinie pod przełęczą i następnego dnia powrócił do obozu. Nabawił się jednak odmrożeń i został ewakuowany helikopterem.
Gaszerbum I (8 068 m)
Niezdobyty zimą
Gaszerbum II (8 035 m)
Nanga Parbat (8 126 m)
Wciąż pozostaje niezdobyta zimą, mimo dziewięciu prób podjęcia, w tym aż pięciu polskich. O ostatniej z nich piszemy w tym numerze magazynu.
Dhaulagiri (8 167 m)
Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka weszli na szczyt 21.01.1985 w szalejącym wietrze. Podczas zejścia walczyli o Zycie z huraganem, mrozem i ciemnością. Czok przypłacił tę wyprawę poważnymi odmrożeniami stóp.
Annapurna (8 091 m)
Góra została zdobyta 03.02.1987 przez Artura Hajzera i Jerzego Kukuczkę. Czteroosobowy zespół wybrał się w noc sylwestrową do Delhii na początku stycznia pojawił się pod północną flanką Annapurny. Pogoda im sprzyjała, jednak Wanda Rutkiewicz zachorowała i Wielicki pomógł jej zejść z obozu trzeciego. W tym czasie Kukuczka i Hajzer w ataku non stop weszli na szczyt. Wielicki z Rutkiewicz próbowali jeszcze atakować, ale po załamaniu pogody wyprawę przerwano.
Manaslu (8 156 m)
Szczyt został zdobyty 12.01.1984 przez Ryszarda Gajewskiego i Macieja Berbekę. Zespół szedł dość trudną technicznie droga Messnera. Atak szczytowy rozpoczęli nocą w silnym wietrze i temperaturze poniżej – 35 stopni Celsjusza. Podczas wyprawy zginął Staszek Jaworski, filmowiec, autor dokumentu o wyprawie na Mount Everest, który spadł z zerwaną liną poręczową.
Sziszapangma (8 013 m)
15.01. 2005 na szczycie stanęli Piotr Morawski i Włoch Simone Moro, jedyny nie-Polak na szczycie ośmiotysięcznika zimą. Był to od dawna oczekiwany sukces, ponieważ poprzednie wejście zimowe udało się w 1988 r.
Czo Oju (8 201 m)
Szczyt został zdobyty 12.02.1985 przez Macieja Berbekę i Macieja Pawlikowskiego. Andrzej Heinrich i Jerzy Kukuczka stanęli na wierzchołku trzy dni później. Były to wejścia Ścianą Południową, do tej pory niezdobytą nawet w sezonie letnim. Tym samym Kukuczka wszedł na dwa ośmiotysięczniki w jednym sezonie zimowym.
Mount Everest (8 850 m)
Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, 17.02.1980. Początek eksploracji Himalajów zimą.
Lhotse (8 511 m)
Krzysztof Wielicki stanął na szczycie 31.12.1988. To wejście będzie trudno powtórzyć – samotnie, bez tlenu i w gorsecie ortopedycznym (pamiątce po wypadku, jakiemu uległ cztery miesiące wcześniej na Bhagirathi).
Makalu (8 463 m)
Atakowany zimą pięciokrotnie (w tym trzy razy przez Polaków). Nadal nie został zdobyty.
Kanczendzanga (8 586 m)
Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki zdobyli górę 11.01.1986. Na akcję wyszli o piątej rano, ale silny mróz zmusił Wielickiego do przerwania wspinaczki – stracił półtorej godziny na rozgrzanie stóp. Jednak o trzynastej udało im się dotrzeć na wierzchołek. Wrócili do namiotu biwakowego, lecz nie zastali w nim pozostałych członków zespołu. Okazało się, że Andrzej Czok osłabł i zaczął schodzić z partnerem do obozu niżej. Jego stan pogarszał się z minuty na minutę. Zwycięstwo i tragedia. Andrzej Czok zmarł.