Stany Zjednoczone
Kto: Łukasz Szoszkiewicz
Z kim: Alyoną Kononenko

O nas:
Zawiesiłem studia, aby móc realizować dwie największe pasje – podróżowanie i pisanie. Bloguję na choosetravel.pl. Alyona studiuje anglistykę na uniwersytecie w Charkowie i marzy o pracy tłumacza.
O Pittsburghu wiedzieliśmy tylko tyle, że urodził się w nim Andy Warhol i jest w nim więcej mostów niż w Wenecji (ponad 450). Pierwsze kroki skierowaliśmy do Andrieja, ukraińskiego couchsurfera, u którego mieliśmy spędzić kilka najbliższych dni.

Na kanapie u Andrieja
Było to dla Alyony pierwsze zetknięcie z couchsurfingiem. – Priviet! Cześć! – przywitał nas dziarsko Andriej. – Czujcie się jak u siebie w domu, rozgośćcie się, a później zapraszam na wycieczkę korytarzami Uniwersytetu Pittsburskiego. W Stanach Zjednoczonych uniwersyteckie kampusy są jednymi z najważniejszych punktów wycieczek, ale jeżeli ktoś odwiedził uczelnię w Pittsburghu, może odpuścić sobie wizytację pozostałych. – Czytaliście Harry’ego Pottera? – zapytał Andriej, otwierając drzwi do głównego gmachu uniwersytetu, nazywanego Katedrą Nauki. – Jasne – przytaknąłem.
W dzieciństwie lubiłem sobie wyobrażać, że też dostałem list z Hogwartu i… – nie dokończyłem myśli, gdyż prawie oniemiałem. Właśnie poczułem się, jakbym wkroczył do świata z mojej wyobraźni. Surowe kamienne wnętrze ze sklepieniem na wysokości trzeciego piętra, kolorowe witraże powstawiane w strzeliste okna i niesamowita akustyka; kiedy ktoś odsuwa krzesło, zdaje się, jakby z ławek powstawały tłumy. A to tylko główny hall. Andriej pokazał nam też 29 pokojów narodowych urządzonych przez imigrantów zamieszkujących Pittsburgh. Szwajcarzy postawili na prostotę i na oparciach krzeseł umieścili herby wszystkich kantonów. Syryjczycy z kolei wręcz przeciwnie: wyłożyli pokój ozdobnymi dywanami, a zamiast ławek wstawili obite dekoracyjnymi tkaninami sofy. Nie zabrakło również pokoju polskiego, którego wnętrze dekorowali przez pięć lat artyści z Krakowa. Prawdziwą perełką jest manuskrypt Manru, opery napisanej przez Ignacego Jana Paderewskiego.

Pomyślałem, że świetnie wpisaliśmy się w klimat Pittsburgha tym pokojem. Miasto, które wydało na świat ikonę pop-artu Andy’ego Warhola, ma bowiem aspiracje zaistnieć w świecie sztuki. To czuć. Spacerując Liberty Avenue, można podziwiać efektowne graffiti na ścianach budynków, wstąpić do jednej z kilku galerii sztuki bądź przejść korytarzem fontann w podziemiach budynku David L. Lawrence Convention Center. Na drugim brzegu rzeki Allegheny rozciąga się istne artystyczne zagłębie, którego głównymi ośrodkami są centrum wystawiennicze The Mattress Factory oraz Muzeum Andy’ego Warhola. W tym ostatnim naszą uwagę przyciągnęły nie tyle obrazy i instalacje, które w większości znaliśmy,co cytaty z amerykańskiego artysty, a szczególnie jeden: Co mi się podoba w Ameryce, to fakt, że tutaj najbogatsi ludzie kupują w zasadzie te same produkty co najbiedniejsi. Możesz oglądać telewizję i kiedy zobaczysz reklamę coca-coli, wiesz, że prezydent pije coca-colę, Liz Taylor pije coca-colę i ty też możesz ją wypić. Przez moment poczułem się prawie jak Amerykanin.

Na kanapie u Paula

Kolejny etap podróży: Chicago. Gościliśmy tam u 50-letniego Paula, który chwalił się, że włada aż dziewięcioma językami, że odwiedził Europę ponad 50 razy i właśnie kończył czytać Biblię w greckim języku. Paul mieszkał samotnie w niewielkim domku położonym na pograniczu dwóch dzielnic – włoskiej i greckiej.

Od początku pobyt zapowiadał się dobrze. Pierwszego dnia trafiliśmy na wielką fiestę w Little Italy, a kolejnego dnia udaliśmy się na północ miasta podejrzeć, jak ukraińscy imigranci celebrują swoje Święto Niepodległości (24.08). Było międzynarodowo. Pojawili się też Gruzini, którzy proponowali chaczapuri. Z kolei Włosi serwowali lody. Najbardziej w pamięć zapadł mi jednak Amerykanin, który nie miał bladego pojęcia, w czym uczestniczy. Kupując kupon na loterii, chciałem zgodnie z amerykańskim zwyczajem rozpocząć jedną z rozmów o niczym i zapytałem, czy ma ukraińskie korzenie. Facet zrobił wielkie oczy i wykrztusił z siebie, że zgromadziło się dużo ludzi i biznes się kręci.
Największą atrakcją Chicago jest Willis Tower – najwyższy budynek w kraju. Jak informuje tabliczka przytwierdzona obok windy, wieżowiec jest 283-krotnie wyższy niż sam Barack Obama. Z najwyższego dostępnego dla odwiedzających piętra rozciąga się widok nie tylko na Chicago, ale i sąsiednie stany. Na Willis Tower najlepiej wybrać się tuż przed zachodem słońca, aby móc podziwiać miasto zarówno za dnia, jak i o zmierzchu oraz w nocy. Szczególnie po zachodzie rozświetlone Chicago robi wrażenie.

Nie można również pominąć Skydecku, czyli platformy z przeszkloną podłogą. Stojąc na niej, możemy zobaczyć, jak 400 m pod naszymi nogami tętni miejskie życie. Ostatniego wieczoru Paul zaprosił nas do polskiej restauracji Czerwone Jabłuszko w Norwood Park. Poczułem się jak w domu – obsługa polskojęzyczna, a bufet zastawiony był głównie pierogami, bigosem, ogórkami kiszonymi i kotletami schabowymi. Następnego dnia już wyjeżdżaliśmy. Do Paula przyjechało dwóch Rosjan. – Mam bardzo napięty grafik. W tym roku nocowało u mnie już około 50 couchsurferów – pochwalił się nam Paul.
Zanim dotarliśmy do Nowego Jorku, który miał być zwieńczeniem naszej podróży, mieliśmy wpadkę. Podczas przesiadki w Detroit namówiłem Alyonę na spacer i kiedy błądziliśmy ulicami miasta bankruta, nasz autobus zdążył odjechać.

Na kanapie u Kevina

– Mężczyzna sądzi, że wie, ale kobieta wie lepiej – podsumował całe zdarzenie Kevin, couchsurfer, u którego gościliśmy w Nowym Jorku. Alyona przytaknęła mu i wypomniała mi po raz kolejny, że wcale nie chciała zwiedzać Detroit, tylko zaczekać na dworcu autobusowym. W Nowym Jorku oboje byliśmy już wcześniej, dlatego tym razem zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Statui Wolności, Empire State Building i Rocke-feller Center. Postanowiliśmy zagłębić się w dzielnice, w które turyści zapuszczają się sporadycznie. Kevin, jak większość potomków imigrantów z Indii, mieszkał na Bronksie i polecił nam odwiedzić Bronx Museum of the Arts. Kolejnego dnia wybraliśmy się do Norwood, gdzie spotkaliśmy się z Yangiem – couchsurferem z Tajwanu, który zaprowadził nas do dominikańskiej restauracji. Zapominając o amerykańskim zwyczaju serwowania olbrzymich porcji, zamówiliśmy dwa talerze krewetek i połowę z nich zostawiliśmy sobie na śniadanie w Central Parku. Popołudnie poświęciliśmy na poszukiwania prac Banksy’ego, ulicznego artysty specjalizującego się w graffiti i politycznych prowokacjach. Zasłynął m.in. z graffiti na murze odgradzającym Strefę Gazy, a w USA pozostawił po sobie ślad m.in. w San Francisco i Nowym Jorku. Niestety we wszystkich miejscach, do których udało nam się dotrzeć, ściany zostały już dawno przemalowane i po jego pracach pozostało tylko wspomnienie. Nie ma jednak tego złego. Goniąc za Banksym, trafiliśmy do restauracji Sushi Park i zjedliśmy nasze najlepsze sushi w życiu. Zmęczeni nowojorskim zgiełkiem wybraliśmy się jeszcze nad Niagarę, ale szybko zatęskniliśmy za tętniącym życiem Wielkim Jabłkiem.

O Nowym Jorku mówi się, że jest to miasto, które nie kładzie się spać. Z drugiej strony będąc tam, czujemy się jak we śnie. Co więcej, kiedy wspominamy podróż, okazuje się, że wspomnienia się rozmyły, zupełnie tak jak rozmywają się sny. Podróżując we dwoje, możemy zapytać drugiej osoby: „Pamiętasz, jak nad Niagarą uciekaliśmy przed deszczem, kryjąc się pod foliową peleryną? Nasz pocałunek o zachodzie słońca na Willis Tower? A tego grajka, który w nowojorskim klubie zadedykował nam piosenkę o miłości?”. „Tak, pamiętam”.