Słońce pali niemiłosiernie. Chwilę wytchnienia znajdujemy w otaczającym kościół San Giovanni degli Eremiti ogrodzie. Dookoła palmy, agawy, bugenwille, drzewa pomarańczowe i kumkwaty. Dzieci przyjaciół, z którymi podróżuję, biegają po alejkach, my marzymy o frullato (napój ze zmiksowanego z wodą lub winem musującym miąższu owoców). Cytrusy Sycylia zawdzięcza Arabom. Jeździ się po niej wśród cytrynowych i pomarańczowych sadów (rozjeżdżając dojrzałe owoce!). Zresztą już tysiąc lat temu arabski poeta wychwalał Palermo: Żółta cytryna wygląda tu jak kochanek, który płacząc, spędził noc z dala od ukochanej.

Pachną słodko. Zielone i fioletowe leżą w niewielkiej  skrzynce. Kilka rozkrojono, obnażając zmysłowe, purpurowe wnętrze. Nie mogę od tych fig oderwać oczu. Tymczasem sprzedawca mnie ignoruje, flirtując z korpulentną blondynką, która waży w dłoniach ogromne pomidory, wybiera maleńkie cukinie z żółtymi kwiatami, każe sobie jeszcze podać lśniące bakłażany. Wzdycham i odwracam się na pięcie, żeby odejść.  I wtedy mężczyzna zaczyna krzyczeć! Nie rozumiem, co mówi, ale staję jak wryta, a on, wyraźnie obrażony, szybko podaje mi papierową torebkę i wkłada do niej kilka delikatnych fig. Nie pozwala sobie zapłacić, a kiedy wciskam mu pieniądze, dokłada mi jeszcze kilka owoców. Chyba uraziłam honor handlarza z Vuccirii, najstarszego i najbardziej hałaśliwego targowiska w Palermo.
To miejsce jest równie kapryśne jak ów sprzedawca. Zajęte swoimi sprawami, zapatrzone w historię – turysta ma wrażenie, że w ogóle się tu na niego nie zwraca uwagi. Ale to tylko dumna poza, za którą chowa się pełne temperamentu miasto budzące prawdziwe namiętności.

Sycylijska mieszanka
Można je ostudzić, kupując na ulicy zmrożony grudkowaty napój, czyli granitę. Od wyboru smaków znów kręci mi się w głowie: cytrynowe, figowe, pomarańczowe, truskawkowe, migdałowe, jaśminowe. Upodobanie do jaśminu to kolejny spadek po arabskich władcach. Podbili oni Sycylię w IX w. i przez kolejne dwa stulecia żyli tu spokojnie i szczęśliwie, doprowadzając do rozkwitu wyspy. Palermo liczyło wówczas 350 tys. mieszkańców i 500 meczetów. Zresztą nawet po przejęciu przez Normanów muzułmańskie wpływy, zwłaszcza kulturowe, pozostały bardzo silne.
Miasto to do dziś mozaika: ufundowaną w XII w. katedrę  pod wezwaniem Świętej Rozalii wieńczy XVIII-wieczna kopuła, a przy głównym wejściu do tej katolickiej świątyni uważni obserwatorzy znajdą tabliczkę z arabskim cytatem z Koranu. Palazzo dei Normanni, rezydencja królewska z czasów Normanów, wznosi się na fundamentach pałacu emirów, zaś pobliski kościół San Giovanni degli Eremiti, wybudowany już w czasach normańskiego władcy Rogera II, zdradza kunszt arabskich budowniczych. Pół kościół, pół meczet, najosobliwsza świątynia świata tonąca wraz ze swoimi czerwonymi kopułami w ogrodzie pomarańczy i cytronad – tak pisał o tej budowli Jarosław Iwaszkiewicz w Książce o Sycylii. To, że Sycylią władali Fenicjanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, Normanowie, Hiszpanie i w końcu Włosi z kontynentu, widać też na ulicy. Wystarczy przyjrzeć się mijanym na głównych ulicach Palermo mieszkańcom: są wśród nich zarówno krępi, przysadziści bruneci, jak i wysocy, niebieskoocy blondyni.

BAROK W CUKIERNI
Mały południowy głód świetnie zaspokoją arancini, czyli… pomarańcze. Tak miejscowi nazywają smażone w głębokim tłuszczu, złociste ryżowe kulki wypełnione sosem z mięsa i pomidorów lub sera i szynki. Jemy je na ulicy, co szczególną frajdę sprawia dzieciom. Lokalna dieta najwyraźniej im odpowiada: rano pochłonęły bułki z lodami, a kiedy idziemy ku Quattro Canti, placowi u zbiegu via Vittorio Emanuele i via Maqueda, co chwila przystają przy witrynach cukierni. Dzieła cukierników są nie mniej ozdobne niż barokowe rzeźby i fontanny zdobiące słynny plac. Śnieżnobiałe, szaleńczo kaloryczne kassaty, orty z ciasta migdałowego przekładanego słodzoną owczą ricottą i zdobione kandyzowanymi owocami, zaczęto wypiekać z okazji zwycięstwa chrześcijan nad Saracenami. Obok leżą całe góry cannoli, rurek z kruchego ciasta z dodatkiem kandyzowanych wiśni i posiekanych pistacji. Słodkie do przesady – znów ten palermiański temperament.
Charakter miejsca jeszcze lepiej oddaje inna cukiernicza specjalność Palermo – frutti di Martorana. To owoce misternie ulepione z marcepanu, wyjątkowo realistycznie pokolorowane. Sekret cukierników polega ponoć na dodawaniu do ciasta migdałowego naparu z kwiatów pomarańczy, dzięki czemu masa staje się odpowiednio elastyczna i łatwiej ją formować. Efekt wywołuje ekstazę dzieci, które dla odmiany zabieramy teraz do słynnego teatru przy Museo Internazionale delle Marionette.

LALKI NA DRUCIE
Orlando i Rinaldo di Montalbano walczą o piękną Angelicę. Obaj są rycerzami i obaj mają ledwo metr wzrostu. Porywczość, która sprawia, że ich pojedynek jest tak widowiskowy, to zasługa drutów wbitych w ich głowy, charakterystycznej cechy konstrukcyjnej sycylijskiej marionetki, nazywanej il pupo, i temperamentu ukrytego za dekoracjami aktora. Pojedynek Orlanda (zielony pióropusz) i Rinalda (pióropusz czerwony) jest tak zaciekły, że większości widzów w ogóle nie przeszkadza, że nie rozumieją kwestii wygłaszanych przez znamienitych rycerzy Karola Wielkiego. Naszym maluchom trudno usiedzieć w miejscu: śmieją się i wiercą podekscytowane, ale oczywiście nikt im nie zwraca uwagi. Tu dzieci nie uspokaja się nawet w kościele na mszy, a co dopiero w świątyni sztuki.
Spragnieni mocnych wrażeń mogą jeszcze odwiedzić katakumby przy klasztorze Kapucynów. W podziemnych korytarzach wystawiono tysiące ciał zmarłych zakonników i bogatych mieszkańców miasta. Ci, którzy wolą stopniować napięcie, mogą się wybrać do Teatro Massimo, trzeciej po Paryżu i Wiedniu największej sceny operowej Europy. My pojechaliśmy do Mondello, willowej dzielnicy na peryferiach miasta, do której palermianie przyjeżdżają, by powylegiwać się na plaży i popływać. Zajadając kalmary w jednej z tutejszych knajpek, można podziwiać bezwstydnie kiczowaty zachód słońca. Robi wrażenie nie tylko na najmłodszych.

 


Katarzyna Sroczyńska