Właściwie nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Poważnie zrobiło się już na linii lasu. Drzewa znikły nagle, dalej była już tylko pustynia. Pierwsze kroki stawialiśmy nieśmiało. Tyle piasku widzi się w Polsce tylko na plaży. Ale tam on się zaraz kończy, ustępując wodzie. A tu pod linią horyzontu było jeszcze więcej piachu. Samochód zostawiliśmy w mieście, więc po paru kilometrach marszu asfaltem i leśnym duktem czuliśmy już każdy kilogram niesiony na plecach. Jeśli na pustynię wybierasz się bez dromadera, szybko zaczynasz rozumieć, że te cztery litry wody, które na dobę powinien wypić dorosły facet, to jednak bardzo dużo.

 

Fatamorgany

Pojechałem na Pustynię Błędowską, bo miałem dość siedzenia w domu, a na dłuższy wypad nie pozwalały dzieci. Chcieliśmy przejść ją ze wschodu na zachód i z powrotem, i jeszcze zanocować na samym jej środku. Chodziło o to, by iść przed siebie, ze wschodu na zachód, bo w tej osi pustynia jest po prostu najdłuższa. Zdjęcia satelitarne podpowiadały, że jej koniec jest gdzieś pod Błędowem.

Pustynia Błędowska nie jest pustynią w sensie klimatycznym i żadną miarą nie może być porównywana do choćby najskromniejszej z prawdziwych pustyń – wyczytałem wcześniej w opracowaniu przygotowanym przez geografów z Uniwersytetu Śląskiego. Przekonywali, że powstała w wyniku średniowiecznej katastrofy ekologicznej spowodowanej przez intensywne hutnictwo. Gdyby nie ona, wciąż rósłby tu las. Były też liczby: średnia roczna opadów na Pustyni Błędowskiej to ok. 700 mm, na Gobi – 107 mm, Saharze – 21 mm, Atakamie – 3 mm. Poprzedniego dnia podobno rzeczywiście padało, ale przez noc wszystko wsiąkło w ziemię.

Pierwsi podróżnicy byli piechurami – to bardzo szlachetna tradycja, pomyślałem, stawiając kolejne kroki. Plecaki ciążyły coraz bardziej, więc postanowiliśmy, że dalszego trawersu pustyni dokonamy na lekko.

 

 

Wcześniej trzeba było jednak znaleźć jakieś miejsce na biwak. Weszliśmy w pole wydm tak wysokich, że spokojnie zasłaniały dorosłego człowieka. Przybyło też roślinności, żywych traw, jak i dawno uschniętych gałęzi. Kłody drewna nadawały się na ognisko, jednak coraz trudniej było o fragment płaskiego terenu, na którym można by założyć obozowisko. Wreszcie znaleźliśmy obwarowaną z czterech stron wzniesieniami piaszczystą polankę. W sam raz, by pozostać niewidocznymi. Zrzuciliśmy plecaki, a potem, żeby nie kusić losu, oznaczyliśmy ich pozycję na kieszonkowym GPS-ie.

Do zachodu słońca było jeszcze kilka godzin – zamiast kontynuować wędrówkę, odbiliśmy więc na północ, na Chechło, w stronę zalesionej granicy piasku. Mało kto wie, że Błędowskie są tak naprawdę dwie. Dzieli je obrośnięta zielenią struga Białej Przemszy. Jeśli się przez nią przeprawić, wyjdzie się na część pustyni, którą zawiaduje wojsko. Ale nikt normalny na pustynię nie wyprawia się z maczetą, a drogę szybko przegrodził nam gąszcz leszczyny. Trzeba było skapitulować i wrócić do pierwotnego planu.

Rozległe piaski od zawsze drażniły mieszkańców okolicznych miast i wsi, bo silniejszy wiatr rzucał drobinami nawet na parę kilometrów. Podobno już za Kazimierza Wielkiego sadzono tu wysokie trawy, którymi zwykle stabilizuje się nadmorskie wydmy. Ale na dobre zabrano się do Błędowskiej w PRL-u. Najpierw sadzono wierzbę, potem sosny, topole, buki. To znikanie pustyni trwało aż do połowy lat 90. Dziś grube miliony idą na naprawienie tego błędu. Co roku karczuje się to, co próbuje tu wyrosnąć.

W schowanej w plecaku książce miałem starą, jeszcze przedwojenną mapę. Piasku było na niej dużo więcej niż na tych dzisiejszych, a koniec pustyni znaczyło pasmo ciemnogranatowych plam, jakimi zwykle kreśli się jeziora. Im bardziej zbliżaliśmy się do Błędowa, tym większa była nasza ekscytacja, że wreszcie je zobaczymy. Jednak wdrapując się na każdą kolejną wydmę, coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że nic nie znajdziemy. Zamiast wody było tylko coraz więcej roślinności, a pustynia stawała się najpierw pełnokrwistym stepem, a potem gospodarczym sosnowym lasem.

Bez zastawy

Początkowo wracaliśmy na czuja, po własnych śladach. Ale chyba po drodze je zgubiliśmy i minęliśmy plecaki, więc drogę do obozu musiała jednak wskazać technologia. Namiot rozbijaliśmy jeszcze przed zmrokiem. W sierpniu dni są wciąż długie, ale i tak trzeba było pilnować, żeby się nie zagapić. Do gotowania kolacji wzięliśmy się dopiero po wbiciu w piach ostatniego śledzia.

 

 

W biografii Gertrudy Bell wyczytałem, że przez Półwysep Arabski podróżowała z obrusami, kryształową zastawą i srebrnymi sztućcami. Nam wystarczyć musiały plastikowe i jeszcze przybrudzona menażka. Od piachu biło już chłodem, więc obok turystycznej kuchni rozpaliliśmy ognisko. Drewno było tak suche, że co rusz trzeba było wstawać od ognia i szukać kolejnych gałęzi. Dookoła mrok rozświetlały tylko wieże kościołów z okolicznych wsi i kominy dawnej huty Katowice.

Przez noc wszystko, co zostawiliśmy na zewnątrz namiotu, pokryła cienka warstwa ciemnego piasku. Mieliśmy go nie tylko pod nogami, ale też we włosach, na sztućcach i między zębami. Spojrzałem na wschód, w stronę Klucz. Zza lasu wtaczała się na pustynię pomarańczowa kula słońca. Telefon podpowiadał, że za parę godzin będzie nawet 30°C. Zaparzyliśmy ostatnią herbatę, zwinęliśmy namiot. To, co zostało po naszym biwaku, wrzuciliśmy do plastikowego worka. Wreszcie lżejsi o parę litrów wody uciekliśmy w stronę Klucz, w stronę jakiegoś cienia. n Adam Robiński