Na co dzień prywatny przedsiębiorca, cały wolny czas poświęca na eksplorację. Koledzy wołają na niego również Wujek Przypadek, bo ma szczęście, jakiego inni mogą mu tylko pozazdrościć. To właśnie Grzesiek nad Pilicą potknął się o fragment SDKF-a – ciężkiego pojazdu opancerzonego, którego wszyscy szukali. Trop wskazał jeden z okolicznych mieszkańców. – Tu pod koniec II wojny światowej Niemcy przeprawiali wozy pancerne i czołgi – powiedział. – Dwóch żołnierzy weszło na lód sprawdzić, czy się nie załamie. Ale ciężka maszyna i tak poszła na dno.
Przeleżała w mule prawie 60 lat. Szukali jej wszyscy, a Grzesiek wszedł w błoto i po prostu zahaczył o nią nogą. Wyciąganie pojazdu trwało dwa dni. – Najgorzej jest potem, jak mam spotkanie zarządu albo inne oficjałki. Krawat, garnitur, a ja ręce chowam, by nikt nie widział, że mam ziemię za paznokciami – opowiada. Na wyprawy zawsze zabiera kubek z elektrycznym mieszadełkiem, od którego wzięło się jego przezwisko. Zazwyczaj podróżuje z Markiem Królikowskim, właścicielem Baletowozu, czyli starego mercedesa. Wielkie auto ma w środku trzy legowiska i sporo miejsca na detektory, łopaty i rozmaite skarby. Po podłodze walają się więc kamienie, w których zapewne tkwi jakiś kryształ, stare bagnety, butelki po piwie. Baletowóz wjeżdża niemal wszędzie, a okna, które się nie domykają, to mało istotny drobiazg.
Marek i „Śmigło” zgodnie przyznają, że do takiej zabawy trzeba mieć ułańską fantazję. – Kiedy byłem mały, babcia w Wigilię wysłała mnie po kartofle. Czyli jakby na poszukiwania – wspomina Marek. – Wróciłem na Wielkanoc, już z młodymi ziemniakami. Eksploracja to nie jest zajęcie dla smutasów.
Szukanie skarbów działa jak narkotyk. Gdy raz się zacznie, nie ma szansy na odwyk. Pierwszy zgrzyt saperki o kawałek metalu, stara moneta umazana ziemią – od tego człowiek się po prostu uzależnia. Każda sztolnia, tunel, dziura w ziemi staje się wyzwaniem. To opinia wszystkich eksploratorów. Odkrywaniem skarbów zajmują się zarówno inteligentni pasjonaci o wiedzy, która zadziwia profesorów historii i archeologii, jak i cyniczni szubrawcy, którzy niszczą zabytki, okradają dla zysku stanowiska archeologiczne i rozkopują prywatny teren. Wszyscy jednak mają ten sam błysk w oczach, gdy namierzają wykrywaczem jakiś przedmiot ukryty pod warstwą ziemi.
Podobno w Polsce skarbów szuka prawie 100 tys. osób, ale nikt tak naprawdę nie wie, skąd wzięła się ta liczba. Statystyk się nie prowadzi, a skarbem może być wszystko – stara butelka po atramencie, kawałki porcelany z pałacowego śmietnika, działko wyciągnięte z rzeki, zardzewiała broń, słoiki z banknotami czy poniemieckie motory. Głównie takie rzeczy znajduje się w Polsce – twierdzi Rafał Kruk, twórca internetowego portalu dla poszukiwaczy i organizator corocznych „branżowych” zlotów.
Wraz ze zmianami ustrojowymi w Polsce pojawiła się większa swoboda w docieraniu do informacji i dokumentów, łatwiej też kupić wykrywacze metalu. – Wiele osób odkryło, że szukanie może być opłacalne. Giełdy staroci zapełniły się przedmiotami z „wykopków” – twierdzi dr Maciej Trzciński z Katedry Kryminalistyki Uniwersytetu Wrocławskiego.



Ciężar eksploracyjnego ataku najmocniej odczuły tereny należące przed 1945 r. do III Rzeszy. Głównie Dolny Śląsk, który pod koniec II wojny światowej został uznany przez Niemców za bezpieczny na tyle, by wykorzystać go do ukrywania dzieł sztuki i dokumentów. W zamkach, pałacach i podziemiach Niemcy deponowali: prywatne kolekcje, zbiory muzealne, biblioteczne, wyposażenia kościołów. Bogusław Wróbel, dokumentalista i redaktor naczelny branżowego pisma Explorator, ustalił, że z samego Wrocławia wyjechało 207 transportów ze „skarbami”, co firma spedycyjna przeliczała na jednostkę długości, a nie wagi. W tym wypadku było to... 2 km wozu meblowego. Tylko prywatni kolekcjonerzy zgłosili ukrycie 552 obrazów, 90 rzeźb, 373 sztuk mebli, 11 tek grafik i kilku tysięcy sztuk rzemiosła artystycznego. Tymczasem Polacy odnaleźli zaledwie kilometr. Drugiego kilometra skarbów ciągle brakuje, a to działa na wyobraźnię każdego poszukiwacza. Magii ukrytego złota ulegli też politycy. W czerwcu 1981 r. generał Wojciech Barański, szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego, i generał Czesław Kiszczak z Wojskowej Służby Wewnętrznej powołali grupę operacyjną do poszukiwań poniemieckich skarbów. Na pierwszy ogień poszły Karkonosze, w których hitlerowcy mieli ukrywać dzieła sztuki, a następnie gigantyczny kompleks pocysterski w Lubiążu pod Wrocławiem. Przy pomocy wojska szukano podziemnej fabryki i rzekomo zdeponowanych w niej dóbr. Zamiast na tony złota operator koparki trafił na niewielką skrzynkę zamkniętą na kłódkę. Wewnątrz były monety. Sprawę utajniono, a odkrywcę służby wojskowe zobowiązały do milczenia. Wyceny monet, których wartość wynosiła 61 393 tys. dolarów, dokonano na podstawie katalogów aukcyjnych. Wkrótce część skarbu oficerowie wywiadu sprzedali nielegalnie za granicę. W Polsce zostały 543 monety. Analiza skarbu wykazała, że został on ukryty około 1740 r.
Choć szukanie jest stare jak świat, za oficjalną datę odkrycia „polskiej wyspy skarbów” można uznać 24 maja 1988 r. Wtedy to w Środzie Śląskiej na Dolnym Śląsku pracownicy budowlani przez przypadek natrafili na gliniane skorupy, wśród których połyskiwały monety. Stojący obok ludzie rzucili się, by zbierać skarb. O odkryciu powiadomiono specjalistów z Wrocławia, ale ci przyjechali dopiero następnego dnia. Odpowiednie służby zwlekały z działaniem, tymczasem na wysypisku, gdzie wywożono gruz z budowy, ludzie zaczęli znajdować fragmenty złotej biżuterii. Zabytkowe monety ukradzione z wykopu w centrum Środy sprzedawano niemieckim turystom. Srebrny grosz praski pochodzący z wieków średnich można było kupić już za 5 czekolad Milka.
– Kopano pod osłoną nocy, aby nikt nie zobaczył. Wszyscy próbowali trzymać sprawę w tajemnicy. Jednak mieszkańcy Środy doskonale wiedzieli, kto kopał i u kogo można kupić skarby – opowiada Tomasz Bonek, autor książki Przeklęty skarb, która opowiada o znalezisku ze Środy.
Skandal był zbyt duży, by dało się utrzymać sprawę w tajemnicy. Ustalono, że klejnoty mogły należeć do Blanki de Valois, pierwszej żony Karola IV Luksemburskiego, króla czeskiego i niemieckiego. To ona prawdopodobnie przywiozła klejnoty z Sycylii, jako wiano. Policja odzyskała sporo fragmentów złota: osiem segmentów korony, zwieńczonych sześcioma orłami i spiętych sześcioma szpilami z kwiatonami, kolistą zaponę z kameą (jedną z największych na świecie). Wśród klejnotów znalazły się też dwie pary zapinek, w tym jedna zdobionych obustronnie, a także bransoleta, trzy ozdobne pierścienie i wąska taśma ze złotej blachy oraz 3 924 monety srebrne i 39 złotych. A reszta? Wypadało tylko czekać, kiedy pojawi się pozostała część skarbu.
Kiedy wydawało się, że sprawa jest zamknięta, nieoczekiwanie wybuchła sensacja. W 1992 r. pojawił się człowiek, który miał jeszcze jednego, siódmego orzełka z korony średzkiej. Dostał go w zamian za 30 tys. dolarów, które pożyczył koledze. Bezcenne dzieło sztuki trzymał w komodzie i bał się ujawnić – legenda mówiła bowiem, że średzki skarb jest przeklęty.

Badacze domyślali się, że gdzieś jeszcze muszą znajdować się fragmenty królewskich klejnotów. I rzeczywiście. Dwa lata temu olsztyńska policja zatrzymała mieszkańców Torunia, którzy mieli przy sobie pozawijane w chusteczki kosztowności łącznej wartości 6,5 mln złotych! Był wśród nich kolejny orzeł z pierścieniem w dziobie pochodzący z korony. Wkrótce okazało się, że już dwa lata wcześniej usiłowano sprzedać te elementy. – Dostałem wtedy ofertę zakupu dwóch fragmentów skarbu – orła z perłami i kwiatonu – wspomina współpracujący z muzeami kolekcjoner, który nie chce ujawniać swojego nazwiska. – Oferta wpłynęła od człowieka, którego znam z giełdy staroci. Nigdy nie pokazał mi tych przedmiotów, miałem w rękach tylko ich zdjęcia. Właściciel zażądał za precjoza 15 tys. euro.
– Jestem przekonany, że część skarbu wciąż znajduje się w Środzie. Mogą go ukrywać mieszkańcy miasteczka, którzy znaleźli złoto w latach 80. – dodaje Tomasz Bonek. Mogą też leżeć pod nawierzchnią pewnej ulicy, której podbudowę wykonano z gruzu dowożonego z miejsca, gdzie skarb był ukryty.
Choć poszukiwacze bez przerwy penetrują tajemnicze zakątki, skarby jak ten ze Środy Śląskiej, jakby na złość, pojawiają się zupełnie przez przypadek. W 1987 r. dwaj działkowicze z Głogowa znaleźli ponad 20 tys. całych monet i ich fragmentów, siedem srebrnych sztabek i jedną grudkę srebra. Wśród monet rozróżniono 31 typów, w większości polskich denarów pochodzących ze Śląska z XII
i początków XIII w. Trzy lata później podczas rutynowych prac wrocławscy archeolodzy natrafili na 100 tys. srebrnych monet – królewskich denarów Władysława Warneńczyka i Kazimierza Jagiellończyka. Stanowiły jedną wielką bryłą ukrytą w dzbanie. W XV w. za jego zawartość można było kupić 300 wołów albo 50 tys. bochenków chleba. Czeladnik musiałby pracować na takie pieniądze 160 lat!
– Trzeba pamiętać, że tzw. skarby wiążą się na ogół z jakąś ludzką tragedią, pospiesznym ukrywaniem, może dlatego rządzą się swoimi prawami – tłumaczy Rafał Kruk. Większość poszukiwaczy liczy więc na szczęście. Jeżdżą po  wioskach, rozpytują, słuchają opowieści. W jednej opowieści na tysiąc może się znaleźć informacja, która doprowadzi do skarbu. W ten sposób nurkowie z gdańskiego klubu „Rekin” odnaleźli myśliwca z czasów II wojny światowej. Messerschmitt Bf 109 leżał na dnie jeziora Trzebuń. Wydobyto go za pomocą dwustulitrowych beczek napompowanych powietrzem.
W ubiegłym roku ekipa zwołana przez Piotra Lewandowskiego, prawnika z Warszawy, wyciągnęła spod wiaduktu w Grzegorzewie koło Konina niekompletne działo szturmowe z czasów II wojny światowej. Była to pierw-sza tego rodzaju całkowicie oficjalna akcja. Kilkudziesięciu pasjonatów przy pomocy wojska walczyło z zatopionym w rzecznym mule pojazdem.
Tadeusz Słowikowski, emerytowany górnik z Wałbrzycha, od kilkunastu lat szuka pociągu opancerzonego zaginionego w maju 1945 roku. Skład wyjechał ze Świebodzic, celem był Wałbrzych, ale wagony nigdy tam nie dotarły. Jakby rozpłynęły się we mgle. Tadeusz Słowikowski doszedł do wniosku, że pociąg musiał wjechać do podziemnego tunelu prowadzącego do pobliskiego zamku Książ. Tunel został zamknięty i zamaskowany, zaś wagony z tajemniczą zawartością, być może skarbami albo bezcennymi surowcami, nadal czekają na odkrywców. Żeby przekonać świat do swojej teorii, były górnik zbudował specjalną makietę z torami, tunelem i jeżdżącym pociągiem.
Tadeusz Słowikowski, starszy pan, gdy idzie w teren, zamienia się w żwawego chłopca. Kolejowej tajemnicy poświęcił pół życia i gdy zawiodły wszelkie środki – pisma do urzędów, petycje i prośby – sam chwycił za łopatę i wraz z kolegą, policjantem Andrzejem Gaikiem, zabrali się za rozkopywanie nasypu. Pracowali przez kilka sezonów. Potem w sprawę wmieszali się kolejni poszukiwacze, usiłując znaleźć wlot do tunelu w innej części trakcji. Prywatny sponsor dał pieniądze na wynajęcie koparki. Nowej ekipie brak było dokładności Słowikowskiego. Kilka lat później okazało się, że mylnie zinterpretowali dźwięk detektorów i kopali w pobliżu rury z gazem... A może to Słowikowski dobrze określił miejsce?

Skarby, które przyprawiają poszukiwaczy o przyspieszone bicie serca, wśród archeologów i konserwatorów nie wywołują szczególnych emocji. Mimo to hobbyści i zawodowcy stoją po przeciwnych stronach barykady.
– Na poszukiwania z wykrywaczem potrzebne są dwie zgody: właściciela terenu, na którym prowadzi się poszukiwania, oraz konserwatora zabytków. Tymczasem rzadko zabiega się o takie zezwolenia – tłumaczy dr Maciej Trzciński, archeolog i prawnik z Uniwersytetu Wrocławskiego, który zajął się opracowaniem problematyki dotyczącej przestępczości przeciwko zabytkom archeologicznym. – Zgodnie z ustawą wszystko, co znajduje się pod powierzchnią ziemi, jest własnością Skarbu Państwa. W ten sposób zarówno średniowieczny miecz, jak i łyżeczka znaleziona na polu są w świetle prawa zabytkami. Ich odnalezienie powinno być więc zgłoszone odpowiednim służbom, ale tak naprawdę kogo obchodzi powojenna łyżeczka?
Każdy eksplorator ma wykrywacz metalu i niemal żaden nie zważa na pozwolenia. Oficjalnie zapytany o to, co znalazł, zawsze odpowiada tak samo: szukam, szukam i nic. Przynajmniej ośmiu na dziesięciu kłamie. Albo opowiada, że tylko słyszało o tym, że ktoś właśnie coś znalazł. Że, na przykład, ekipa spod Bolesławca miała szczęście. Po prostu wybrali się na łąki dawnej hrabiowskiej rezydencji i sprawdzali teren wokół drzew. Piii, piii, jest! Słoik z zegarkami, kilkanaście monet, pierścionki. Podzielili się skarbem między sobą. Dwa lata temu w twierdzy w Srebrnej Górze wykopano skrzynię z dokumentami. Nie wiadomo, dokąd trafiły. W ziemiance na polu koło Wrocławia poszukiwacze znaleźli trzy zakonserwowane niemieckie motocykle. Prawdopodobnie powiększyły zachodnią kolekcję. Nikt, absolutnie nikt, nie słyszał o skrytce z czasów II  wojny światowej na Dolnym Śląsku, z której od kilku miesięcy wypływają obrazy.
– Źle skonstruowane polskie prawo zepchnęło poszukiwania do podziemia. Ze stratą dla wszystkich, bo wśród hobbystów są też profesjonaliści pracujący na zlecenie – twierdzi dr Trzciński. – Nikt w Polsce nie prowadzi zbiorczej statystyki, nikt nie wie, co nam zostało ukradzione. O takich sprawach dowiadujemy się przypadkiem. Tylko w zeszłym roku odnotowano 2 247 przestępstw przeciwko zabytkom: kradzieże, kradzieże z włamaniem, paserstwa. Niestety, policyjne statystyki najczęściej dotyczą zabytków sztuki sakralnej bądź zabytków znajdujących się w muzeach i prywatnych kolekcjach. Wciąż nie wiemy, jaka jest realna skala przestępczości przeciwko zabytkom archeologicznym. Co innego włamać się do muzeum, a co innego przekopać porzucony pałac.
Tymczasem na zachodnich aukcjach można obserwować miecze z Polski, fragmenty zbroi. Nawet w złym stanie, zniszczone i przerdzewiałe osiągają wysokie ceny. W jednym tylko internetowym serwisie aukcyjnym w ciągu dwóch miesięcy sprzedano takich przedmiotów za 120 tys. złotych!
– Nam nie chodzi o zysk. Prawo zapewnia jakąś minimalną nagrodę odkrywcy i dyplom. Jakbym chciał nagrodę, to bym sprzedał, co znalazłem, a jakbym chciał dyplom, to bym sam sobie wydrukował. A ja chciałbym tabliczkę w muzeum, że to moje znalezisko, że doceniono moją pasję – przekonuje Rafał Kruk. – Gdyby zabrakło poszukiwań, takich małych skarbów, to życie wielu z nas po prostu straciłoby sens.

Skarb ze Środy Śląskiej

 Wartość samej tylko biżuterii znalezionej w Środzie Śląskiej wyceniona została na 50 mln dolarów! A to i tak tylko część skarbu, na który 24 maja 1988 r. natrafili pracownicy budowlani. – Do wykopu rzucił się każdy, kto był w pobliżu, kilkadziesiąt osób – wspomina Sebastian, wówczas uczeń miejscowej szkoły. – Jeden drugiemu wydzierał monety z rąk. Ludzie pakowali je do kieszeni.
Policja odzyskała sporo: osiem segmentów korony (poniżej), kilka sztuk biżuterii, 3 924 monety srebrne (z prawej) i 39 złotych. Kilka lat później odzyskano jeszcze dwa orzełki z korony i nieco kosztowności. Ale świadkowie zdarzeń z 1988 r. opowiadają o złotym pasie podobnym do sędziowskiego, z oczkami z drogich kamieni wielkości fasoli, o mieczu, broszach, pierścieniach. Wszystko to zniknęło.