Sznur dromaderów przemierza największą pustynię świata. Do boków mają przytwierdzone wielkie płyty soli kamiennej. Wielbłądy mijają kolejny, na wpół przysypany piaskiem, częściowo obleczony zasuszoną skórą szkielet swojego krewniaka. Jako poganiacz, pomocnik i nowicjusz w karawanie modlę się, aby zwierzęta okazały się wystarczająco wytrzymałe, a natura – łaskawa.

Na czele idzie najbardziej doświadczone ze zwierząt – dromader przewodnik. Na jego grzbiecie miarowo kiwa się postać w błękitno-granatowych szatach. Tegoż samego koloru zawój na głowie – szesz – zakrywa prawie całą twarz Maura. Ów czterometrowej długości kawałek materiału zabezpiecza przed wciskającym się wszędzie pyłem, chroni przed słońcem, w nocy pomaga przetrzymać przejmujący chłód. Jadący na przedzie karawany Hassan zna solny szlak do kopalń Taoudenni jak własną kieszeń.
Od wieków białe złoto stanowi największe bogactwo tej pustyni. Jeden z ostatnich funkcjonujących do dziś solnych szlaków karawanowych wiedzie znad łuku rzeki Niger, m.in. z legendarnego Timbuktu, do kopalń Taoudenni w północnym Mali. Liczy blisko 1500 km w obie strony. Jego pokonanie zajmuje od czterech do sześciu tygodni w zależności od liczby wielbłądów i panujących na pustyni warunków. Kiedyś szlak był dwukrotnie dłuższy – łączył Czarną Afrykę z krajami Maghrebu i dalej Europą. Jeszcze na początku XIX w. na północ płynęły nim złoto, egzotyczne skóry, drewno i inne towary, a także niewolnicy, w przeciwnym zaś kierunku –sól kamienna z saharyjskich kopalń, której złóż brakuje w Afryce Zachodniej. Dla Maurów koczujących na pograniczu Sahary i Sahelu sól kamienna stanowi praktycznie jedyne źródło dochodu.

Nie zabieram pieniędzy, paszportu ani rzeczy mogących stanowić pokusę dla rabusiów. Z Timbuktu wyruszam zaopatrzony w worek ryżu, mąki, parę kilo orzeszków ziemnych i daktyli, cukier, herbatę oraz leki i papierosy na wymianę. Do obozowiska Hassana na pustyni jadę wraz z jego bratankami. Po trzech dniach spędzonych na grzbiecie wielbłąda moim oczom ukazuje się biały spiczasty namiot  z kilku warstw grubego płótna, stadko kóz i owiec oraz największa duma koczowników, czyli dromadery.
Hassan ani jego rodzina nie mają dokumentów, nie odprowadzają podatków, nie mówią po francusku, który jest tu językiem urzędowym, a jedynie w hassanija, czyli zachodnioafrykańskim dialekcie arabskiego. Jego marzeniem jest radio na baterie, które pozwoli mu odbierać audycje z Nawakszutu, stolicy Mauretanii.
Od kilkudziesięciu lat przemierza pustynię pięć razy do roku, w trakcie saharyjskiej zimy, która trwa od połowy października do połowy kwietnia. Wtedy to temperatura nie jest aż tak zabójcza – rzadko sięga 30°C w ciągu dnia. Nocą może spaść do zera. Po raz pierwszy Hassan wyruszył do kopalń jako kilkunastoletni chłopiec. Wiedzę oraz szacunek dla pustyni zdobyte od ojca przekazał dwóm pokoleniom nomadów. Teraz także mnie – człowiekowi spoza ich świata, który na własnej skórze chce poczuć trudy codziennej pracy na karawanowym szlaku, aby jak najlepiej udokumentować zanikający proceder wydobycia i handlu saharyjską solą.

Nasz cel jest jasno określony: dotrzeć do kopalń i wrócić z towarem. Przez najbliższe dwa tygodnie będę wędrował z Hassanem i jego sześcioma wielbłądami. Na całym szlaku znajduje się zaledwie kilka studni, z których najważniejsza to Bir Ounâne, oraz jedna jedyna stała oaza – Araouane. Tak naprawdę tworzy ją parę glinianych domków zasypywanych przez lotne piaski. W tej oazie studnie nigdy nie wysychają.
Najważniejsze w Araouane jest napojenie dromaderów i uzupełnienie zapasów wody na dalszą drogę. Spragniony wielbłąd potrafi jednorazowo pochłonąć prawie 100 l. Nieraz pije bez opamiętania, stąd Hassan siłą odciąga zwierzęta od wodopoju. W nadchodzących dniach nie zobaczą ani kropli wody. Jeść muszą jednak codziennie, dlatego dwa dni drogi za Araouane zatrzymujemy się zrobić zapasy paszy. Ścinamy rzadkie kępy traw porastające wydmy i formujemy z nich bele. Dalej pustynia jest tak jałowa, że nie rośnie właściwie nic. Każdego wieczora zostawiamy na piasku belę siana. Dzięki temu wielbłądy nie dźwigają zbędnego ciężaru i będzie je można objuczyć cennym towarem. Niepisane prawo pustyni nie dopuszcza kradzieży czyjegoś zapasu paszy – mogłoby to oznaczać śmierć zwierząt i niebezpieczeństwo dla ludzi.
Trawy porastające południowe obrzeża Sahary służą także jako surowiec do wyrobu wędzideł, siodeł i powrozów do mocowania płyt soli. Maurowie wyplatają je podczas postojów w drodze do kopalń. Właściwie nie używają syntetycznych sznurów, bo po pierwsze trzeba je kupować, po drugie – szybko by się zniszczyły w kontakcie z solą. Dzięki temu malijska pustynia nadal pozostaje nieskazitelnie czysta.

Przed nami ukazują się kopalnie soli Taoudenni, czyli rozległa niecka otoczona skalistymi progami i stołowymi górami. To dno dawnego, wyschniętego jeziora, gdzie osadziły się różne minerały. Sól kamienna tworzy kilkanaście poziomów, z czego eksploatowane są cztery. Najwyżej ceniona, bo najczystsza, to sól zwana al kamra. Al bejza zawiera więcej domieszek innych minerałów, zaś al bint – najbardziej zanieczyszczona – jest przeznaczona dla zwierząt.
Kopalnie funkcjonują nieprzerwanie od końca XVI w. Obecnie w 150 wyrobiskach pracuje ok. 800 osób. To głównie Maurowie, ale przyjeżdżają też przedstawiciele innych grup etnicznych zamieszkujących Mali. Niektórych przyciąga tu możliwość zarobku, inni są wysyłani przez wierzycieli. Sytuacja wielu przypomina błędne koło – nie są w stanie zarobić dużo więcej, niż wynosi dług, więc do kopalni trafiają co roku.
Górnicy drążą wyrobiska, zaś kamieniarze ociosują duże, 100-kilogramowe sztaby wydobytej soli zwane hasba na mniejsze prostokątne płyty przystosowane do karawanowego transportu, tzw. ras. Pojedyncza ras mierzy mniej więcej 100 x 50 cm przy 3–4 cm grubości i waży 25–30 kg. Metody wydobycia i obróbki soli nie zmieniły się chyba od wieków – potrzebne są tylko kilof z krótkim metalowym ostrzem oraz woda, która służy do zmiękczania skały. Górnicy i kamieniarze są zmuszeni kupować ją od ludzi zajmujących się jej wydobyciem i dostawą z jedynej w okolicy studni – oddalonej od obecnie działających wyrobisk o blisko 10 km. Za dwie płyty ras dobrej jakości otrzymują 200-litrową beczkę życiodajnego płynu. Także produkty spożywcze (w Taoudenni znajduje się piekarnia i masarnia) oraz inne dobra nabywa się tu często na drodze wymiany za sól.

Przyglądam się pracy górników i kamieniarzy, mierzę i szkicuję wyrobiska oraz pobieram próbki soli do badań laboratoryjnych, a w tym czasie Hassan krąży po kopalniach, poszukując towaru dla swoich wielbłądów. Handel częściowo odbywa się na zasadzie wymiany, towarzyszy mu ożywione targowanie się. Gdy każde ze zwierząt ma już przypisany określony ładunek, wraz z innymi właścicielami i opiekunami dromaderów przybyłymi do kopalń tworzymy dużą karawanę, liczącą ponad 150 wielbłądów. Grubo przed wschodem słońca zaczynają płonąć wiązki słomy.
W ich nikłym blasku, przy akompaniamencie pokrzykiwań i w niesamowitym rozgardiaszu poganiacze wyłapują wielbłądy i objuczają przeznaczonym dla nich ładunkiem. Nie pojmuję, jak w ciemnościach można rozpoznać poszczególne zwierzęta, więc ograniczam się do zakładania juków. Po uformowaniu szyku cały wielbłądzi zaprzęg rusza w długą drogę na południe. Zwierzęta idą najpierw wolno, drobiąc kroki, aż osiągają tempo szybkiego marszu człowieka.

Karawanowy dzień zdaje się nie mieć końca. Nieraz zaczyna się tuż po północy i trwa aż do zachodu słońca. W tym czasie zwierzęta nie zatrzymują się i nie zwalniają ani na chwilę. Ludzie wszystkie czynności wykonują więc w marszu: załatwiają potrzeby fizjologiczne, modlą się, spożywają skromne posiłki… Od ponad miesiąca jemy dzień w dzień to samo: garść orzeszków ziemnych i parę daktyli na śniadanie, na lunch dogonou – mąka z sorgo i trochę soli rozmieszane w dwóch litrach chłodnej wody, na kolację – jedyny ciepły posiłek: ryż okraszony tłuszczem zwierzęcym. Może i przeszłoby mi przez myśl: „Boże! Już nigdy w życiu czegoś takiego nie tknę!”, gdyby nie skurcz nieustannie ściskający żołądek i tęskne oczekiwanie następnej głodowej porcji.
Najbardziej zastanawiające jest to, jak precyzyjnie Hassan trafia do beli siana porzuconej kilkanaście dni wcześniej w okolicy pozbawionej charakterystycznych punktów. Ludzie wychowani i zżyci z pustynią mają niezwykły dar – rodzaj „wewnętrznego GPS-u”! Jednak historia zna przypadki tragicznych w skutkach pomyłek. O tym, że karawanowy szlak przez Saharę to wciąż bardzo poważne przedsięwzięcie, przypominają nam bielejące pośród piasku kości, które mijamy kilka razy dziennie. Przemierzamy szlak w okresie, gdy wieje harmattan – wiatr unoszący w powietrzu tumany pyłu, który zasnuwa niebo i słońce, wciska się wszędzie. To jednak nic w porównaniu z burzą piaskową, którą przeżywamy parokrotnie. Tempo spada wtenczas drastycznie, a nieraz karawana musi się zatrzymać. Piasek siecze niemiłosiernie, w brunatnej przestrzeni pozbawionej horyzontu bardzo łatwo zmylić drogę. Na szczęście burze, których doświadczamy, trwają nie dłużej niż dzień. Zapewne długa i silna burza piaskowa stała się na początku XIX w. powodem największej tragedii na szlaku, którym zmierzamy. Z powodu zagrożenia bandytyzmem ludzie organizowali się wtedy w bardzo liczne karawany. Po blisko stu latach lotne piaski odsłoniły niemal dwa tysiące ludzkich szkieletów i tyle samo szczątków dromaderów.

W końcu nadchodzi wieczór – najtrudniejszy moment w ciągu całego dnia. Należy wtedy jak najszybciej rozkulbaczyć wycieńczone dromadery, aby gardłowo charcząc, plując i gryząc, nie zaczęły się buntować. Dlatego rozdzielamy karawanę na mniejsze grupy, zmuszamy zwierzęta do klapnięcia na piasku, po czym rozwiązujemy słomiane sznury i w pośpiechu, w pocie czoła ustawiamy solne płyty za dromaderami. Najtrudniejsze dla mnie jest zdejmowanie ładunku soli najgorszej jakości – blisko 50-kilogramowe sztaby ważą nieomal tyle co ja. I tak dzień po dniu: ok. 50 km marszu i jazdy na dromaderze oraz 3 t solnego towaru do przerzucenia przez każdego z poganiaczy przy załadunku i rozładunku wielbłądów.
Dopiero po oporządzeniu zwierząt zmęczeni karawaniarze mają chwilę dla siebie. Zaczynamy od rozpalenia ogniska z wielbłądzich odchodów i przyrządzenia zielonej, bardzo słodkiej herbaty. Tu dodam, że jednym z moich wieczornych zajęć, oprócz rozładowywania i puszczenia na popas dromaderów, jest zbieranie ich bobków. Po herbatce pora na kolację i zaraz potem układamy się do snu. Wprost na piasku, pod rozgwieżdżonym firmamentem, zawinięci w koce. Niestety zmęczenie nie pozwala długo cieszyć się widokiem i najwygodniejszym na świecie posłaniem. Sen przychodzi natychmiast.
Przedostatniego wieczora wyprawy dostrzegam na rozgwieżdżonym niebie łunę Timbuktu. Mimo trudów, niebezpieczeństw i surowych warunków życia minionych 40 dni na pustyni czuję, że coś ściska mnie za serce na myśl o powrocie do miasta i naszej cywilizacji. Rozumiem, że kończy się niepowtarzalna podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie.

Kolejny dzień drogi na południe, w stronę rzeki Niger. Krajobraz na całym szlaku jest raczej monotonny. Na północy parę niewielkich gór stołowych i skalistych prożków. Na płaskich fragmentach pustyni żwirowej widać równoległe piaszczyste ścieżki wydeptane przez karawany w ciągu wieków używania szlaku, zaś dalej na południe rysuje się parę malowniczych podłużnych wydm. Podczas ich przekraczania Hassan inicjuje tradycyjną pieśń, reszta ludzi momentalnie podchwytuje monotonną melodię. Murmurando uspokaja dromadery i karawana zostawia za sobą ślad.
Po długich tygodniach żegluga przez pofalowany ocean Sahary dobiega końca. Dobijamy do Timbuktu. Solne płyty już zyskały wielokrotnie na wartości, lecz to jeszcze nie koniec ich drogi. Z portu Korioume nieopodal Timbuktu popłyną rzeką Niger na targowiska Mali i całej Afryki Zachodniej. Składy solnych płyt odnajdziemy w porcie turystycznego Mopti, w obrocie detalicznym sól z Taoudenni spotkamy pod glinianym meczetem w Djénné, u stóp progu Bandiagara w kraju Dogonów, na bazarze w Wagadugu i na wszystkich innych cotygodniowych targowiskach w zachodnim Sahelu. Hassan wyciągnie z przywiezionego towaru, ile tylko się da. Tymczasem odkłada solne płyty, aby przehandlować je w lecie, kiedy sól z Sahary przestanie napływać do Timbuktu i ceny wzrosną. Wtedy wymieni je na potrzebne jego rodzinie produkty. Z workiem ryżu, orzeszków ziemnych i daktyli, zieloną herbatą, cukrem i tabaką, a może nawet żywym inwentarzem w postaci kozy lub owcy wróci do swego obozowiska pośród wydm, by odpocząć przed kolejnym sezonem karawanowym.

Jakub Pająk – Podróżnik i fotograf. Połknął bakcyla Czarnego Lądu. Pasjonuje się też geologią i geoturystyką stosowaną. Pracuje w Dżubie, stolicy autonomicznego Sudanu Południowego. Naukowo zajmuje się Saharą (doktorat na AGH). Grant w wysokości 10 tys. zł przyznany w konkursie Travelery 2007 pozwolił mu na realizację opisanej wyprawy.
www.sudan.info.pl