To teraz znakomity biznes, gdyż pociąg Chińczyków do poznawania tajników włamań komputerowych jest wręcz masowym „sportem”. „Szkoły” organizujące kursy o tym, jak wykorzystać słabe miejsca w sieci, osiągały już w 2008 r. około 35 mln dolarów dochodu. Wiadomo, że przygotowują hakerów do działalności przestępczej, gdyż „naloty” na bazy danych różnych firm są wspaniale opłacalnym procederem. Hakerzy za takie włamania dostają spore honoraria od zainteresowanych, konkurencyjnych firm. Z badań niezależnego stowarzyszenia producentów programów zabezpieczających, Business Software Alliance, wiemy, że w Chinach na każde 100. programów, 80. jest pirackich. Pod wpływem protestów międzynarodowych rząd wyznaczył za hackerstwo wysokie wyroki więzienia. Państwo sprawuje też ścisłą kontrolę nad punktami, w których można uzyskać dostęp do Internetu. Ale bez widocznych rezultatów. Hakerzy dają się we znaki głównie filiom firm amerykańskich i japońskich, ale szczególną aktywność przejawiają też wobec zasobów amerykańskich stron rządowych. To właśnie chińskim hakerom przypisano przejęcie osobistej poczty szefa Departamentu Obrony i włamanie do systemu sztabu wyborczego Baracka Obamy. Dlatego też eksperci są przekonani, że amatorskie, samodzielne hackerstwo w przestrzeni chińskiego Internetu jest niemożliwe. Tym bardziej, że jest ona infiltrowana przez wielki rządowy system „Złota tarcza”. W tej sytuacji pojawia się teoria spiskowa – wywiad internetowy i hakerskie dywersje, to narzędzie polityki chińskich władz. A odbywające się w tym kraju, od czasu do czasu, procesy osób, które dopuściły się włamań na chińskie strony internetowe, są jedynie pokazówką.

Tekst: Agnieszka Budo