Wulcan Lautaro (3 380 m n.pm.), najwyższa góra południowego Lądolodu Patagońskiego, znajduje się ok. 50 km na północny zachód od niższego o pięć metrów Fitz Roy’a (3 375 m). To właśnie ta góra, obok słynnego Cerro Torre, przyciąga wspinaczy i turystów niczym magnes. Dalej zapuszczają się już tylko nieliczni, a wyjście na rozciągające się tam pole lodowe – trzecie co do wielkości na Ziemi – należy do rzadkości. Niedostępność wulkanu oraz jego oddalenie od przetartych szlaków kusiło nas najbardziej.   Z osady El Chaltén u stóp Fitz Roy’a wyruszamy na początku lutego. Na półkuli południowej trwa lato, jest 25ºC, więc narty i sanie przytroczone do naszych plecaków wywołują uśmiech nielicznych mijanych turystów.

Pierwszego dnia prowadzi nas wygodna ścieżka, ale już następnego zapuszczamy się w rejony rzadko odwiedzane, gdzie z trudem odnajdujemy drogę. Mijamy Jezioro Electrico i, wspinając się skalnymi progami, dochodzimy do Jeziora Marconi, do którego wpada lodowiec o tej samej nazwie. Jeszcze jedno strome podejście i będzie można włożyć bagaż na sanie. Przypinamy raki i wspinamy się na przełęcz Marconi prowadzącą do krainy lodu i śniegu. Teren z rzadka poprzecinany szczelinami łagodnie wznosi się ku północy i pozwala na dość szybki marsz. Słońce pali niemiłosiernie, sanie odciskają wyraźny ślad w miękkim śniegu. W kompletnej ciszy suniemy kilometr za kilometrem. W oddali wyraźnie rysuje się cel wyprawy, ale nam wydaje się, że drepczemy w miejscu. Drugiego dnia docieramy do podnóża góry. Wieczorem zachodni wiatr przynosi śnieżną zadymkę.

Dopiero po czterech dniach spędzonych w namiocie pojawia się słońce. To może być jedyna szansa wejścia na szczyt. Do pokonania mamy dwa śnieżne kotły i kilkaset metrów grani głównej. Związani liną, na nartach uzbrojonych w foki kluczymy między głębokimi szczelinami i pokonujemy kolejne śnieżne mosty. Mimo że teren robi się coraz bardziej stromy, wciąż trawersujemy stok na nartach, ale przynajmniej nie zapadamy się w śniegu po pas. Wyjście na przełęcz kosztuje dużo sił i czasu. Po lewej widzimy wody Pacyfiku przykryte pierzyną chmur, po prawej rozpościera się olbrzymie cielsko lądolodu. Południowy szczyt Lautaro osiągamy po 19.00. Główny wierzchołek wznosi się ponad sto metrów wyżej, ale z powodu późnej pory znajduje się poza naszym zasięgiem. Zabrakło nam jeszcze 2–3 godzin marszu, poza tym jazda w nocy po trasie usianej szczelinami nie byłaby rozsądna.

Zjazd zaczynamy tuż przed zmierzchem. Początek jest wspaniały. Stok nachylony nieznacznie powyżej 30°, lekki, suchy śnieg pozwalają rozkoszować się każdym skrętem. Słońce zachodzące nad Pacyfikiem rzuca ostatnie promienie na białe zbocza Andów Patagońskich. Dojeżdżamy do przełęczy, którą kilka godzin wcześniej zdobywaliśmy z wielkim mozołem. Słońce zachodzi i tu kończy się sielanka. Temperatura spada kilkanaście stopni poniżej zera, śniegowa breja zalegająca w kotle zamarza w ciągu kilku minut. Nasza trasa przypomina teraz zaorane pole o sporym nachyleniu. Ostro krawędziując, pokonujemy w zapadających ciemnościach ostatnią stromiznę. Mięśnie ud bolą niemiłosiernie. Od namiotu dzieli nas już tylko lekko nachylony, ale usiany szczelinami fragment lodowca. W dół bezpiecznie prowadzi nas, na szczęście, doskonale widoczny ślad podejścia. Po dwóch godzinach emocjonującego zjazdu docieramy do celu. Oprócz satysfakcji jest też pewien niedosyt – szansa na zdobycie głównego wierzchołka Lautaro może się już nigdy nie powtórzyć.

Maciej Sawicki