Budzę się z trudem. Jest godz. 7.13. Nie za bardzo wychodzi mi spanie w tropikach – zamiast głębokiego snu zaliczam serię drzemek. Rano nie czuję się całkiem wypoczęty, więc i wstawać się nie chce. Ale z dołu dobiegają dźwięki świadczące o tym, że podano śniadanie. Zwlekam się z gąbkowego materaca przykrytego prześcieradłem wilgotnym od potu. Nie może być inaczej, bo wilgotność powietrza wynosi blisko 100 proc. Człowiek poci się przy najmniejszym ruchu, a nawet w bezruchu. Do wilgoci trzeba się tu po prostu przyzwyczaić. I pamiętać, żeby nie chować ciuchów do wodoszczelnych worków, bo po tygodniu będzie się miało ubrania jak ser. Pleśniowy.

Szok mija po pierwszych kilku tygodniach nasiąkania gorącem i wilgocią. Upał w Papui-Nowej Gwinei nie jest spowodowany temperaturą powietrza – ta oscyluje wokół 30oC. To wysoka wilgotność sprawia, że gdy człowiek wysiądzie z samolotu, gdy zobaczy na żywo „rajskie” krajobrazy znane mu tylko ze zdjęć – zrozumie, że nie miał pojęcia, co oznacza życie i praca w tropikach, bez klimatyzacji. Bo zdjęcia oglądane w Europie, nawet w czasie upalnego lata, nie oddają prawdziwej wilgotności i temperatury tropików. Znajduję sandały i już mam wyjść, ale na futrynie drzwi widzę paskudnego pająka z nogami rozpiętości 10 cm. Nie cierpię pająków! Ten tkwi tam od wczoraj i coś je, nie mógł sobie znaleźć innego miejsca? Przez niego muszę za każdym razem pokonywać obrzydzenie i obawę, że coś mu strzeli do głowy i skoczy na mnie, kiedy będę przechodził – a te dranie są niewiarygodnie szybkie. Obawa jest raczej irracjonalna, ale ja stawonogom nie ufam, zwłaszcza dużym.

Skąd wziąłem się w papuańskiej dżungli? W wieku 32 lat doszedłem do wniosku, że chcę się przeprofilować na naukowca. Wziąłem roczny bezpłatny urlop i zorganizowałem sobie wyprawę w tropiki. Przyłączyłem się jako wolontariusz do badań bioróżnorodności prowadzonych w Papui-Nowej Gwinei przez Coral Cay Conservation – organizację non profit z Wielkiej Brytanii. Załatwienie formalności, zdobycie sponsorów zajęło ponad pół roku. Później jeszcze dwa miesiące oczekiwania na wizę. Wreszcie któregoś ranka wsiadłem do taksówki obładowany plecakami i pojechałem na wrocławskie lotnisko. Warszawa, Londyn, Singapur, Brisbane, Port Moresby, Lae. Tam na mnie i Roba, ornitologa z Anglii, czekali Jeff i Andy pracujący dla Coral Cay. Chłopaki przebywali w Papui od kilku miesięcy, na co dzień mieszkali w lesie, w wiosce Nero, gdzie znajdowała się baza ekspedycji. Co kilka tygodni przybywali do Lae, żeby uzupełnić zapasy, sprawdzić pocztę, załatwić to i owo, a także – tym razem   – odebrać nowych wolontariuszy. Wsiedliśmy na motorówkę i ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża. Po bitych ośmiu godzinach wpłynęliśmy w rzekę Waria i dotarliśmy do Nero. Tak zaczęła się moja trwająca cztery miesiące przygoda.

Na śniadanie jak zwykle ryż, do tego rozgotowane bulwy taro, mielonka z puszki, sos z zieleniną przypominającą paprotkę. Trzy razy dziennie to samo, z małymi wyjątkami, gdy mielonka zamiast wkrojona do sosu zostanie podsmażona. Do picia, oprócz wody, herbata z mlekiem w proszku i cukrem. Przy całej skromności naszego menu mleko jest namiastką luksusu, przywodzi na myśl lody śmietankowe albo bezy, albo cappuccino, albo setki innych rodzajów picia czy jedzenia, o których zaczyna się fantazjować, gdy przez kilka miesięcy jest się od nich odciętym. Andy nazywa takie fantazje mianem „food pornography” i trudno się z nim nie zgodzić. Czasem trafi się ananas, bo ludzie je tu hodują, ale nie znaczy to, że jest ich (ananasów) w bród. W ogóle   z owocami i warzywami jest tutaj bardzo ciężko – nie chcą rosnąć ze względu na dużą wilgotność. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo sądziłem, że to właśnie w tropikach wszystko będzie dwa razy większe niż w Europie. Potwierdziło się to głównie w przypadku mrówek i pająków.

Okazało się, że Jeff i Andy byli jedynymi białymi ludźmi w wiosce. Do ekipy należał jeszcze Oscar, leśnik po technikum w Lae, studenci Iso i Mossa oraz kilku miejscowych przewodników. Baza to drewniany dom z kilkoma sypialniami, pokojem do pracy i „salonem” na zadaszonym klepisku przed wejściem. Mieszkaliśmy w nim w weekendy. W każdy poniedziałek wędrowaliśmy na kolejną powierzchnię badawczą, rozbijaliśmy na niej obóz i zostawaliśmy do piątku, inwentaryzując rośliny i zwierzęta.

Do plecaka oprócz sprzętu „służbowego” wkładam osobiste rzeczy: trochę ciuchów na zmianę i szpargały do mycia, apteczkę, latarkę czołową, śpiwór, moskitierę zakładaną na kapelusz, sandały, aparat fotograficzny z lampą błyskową i mały panel słoneczny. Dzięki niemu mogę ładować baterie aparatu, o ile obozowisko nie znajduje się w miejscu całkowicie zacienionym przez korony drzew. W lesie panuje półmrok i czasem trzeba gonić za każdą plamą światła przemieszczającą się po ściółce – nie tylko żeby naładować baterie, ale też by choć trochę wysuszyć ubrania.

Powierzchnie badawcze wybierał Jeff, bazując na wiedzy naszych przewodników. Chodziło o objęcie badaniami wszystkich typów środowisk – lasu pierwotnego   z jego bagnistą odmianą, lasu wtórnego i „ogrodów”, czyli kompleksów papuańskich poletek. Ale zanim zacznie się cokolwiek inwentaryzować i opisywać, trzeba dotrzeć do każdej z powierzchni. Wszystkie znajdowały się nie dalej niż 15 km od bazy. Transport kołowy w Nero ograniczał się do dwóch wraków samochodów pozostawionych tu przez Australijczyków – gdy w 1975 r. Papua-Nowa Gwinea stała się niezależnym państwem, a „Aussies” odeszli, przestano o te auta dbać i szybko zamieniły się w martwe metalowe szkielety. Zresztą i tak nie byłoby nimi po czym jeździć, bo jedyna droga łącząca kilkanaście wiosek wzdłuż rzeki, pozbawiona opieki białych, zarosła buszem. Więc pozostawały wyłącznie drogi wodne, bo przecież Nero leży nad Warią, mającą liczne dopływy. Do niektórych powierzchni można było dotrzeć tradycyjną łodzią – wydrążonym pniem z bocznym pływakiem i platformą na ludzi i ładunek. Pomagali nam w tym przewodnicy. Wiosłowanie i sterowanie wydawało się proste, dopóki sam nie spróbowałem. Jest cała masa kruczków, o których trzeba pamiętać, żeby nie zboczyć z kursu albo nie przewrócić łodzi, np. wpływając z odnogi na główny nurt Warii. Ale najczęściej wykorzystywaliśmy własne nogi i ścieżki leśne, przez Papuasów zwane żartobliwie „highways”.




Ścieżka robi się coraz bardziej błotnista. W kilku miejscach natykamy się na płytkie rozlewiska, które pokonujemy, idąc po masakrycznie śliskich „mostkach” z palmowych pni. Chodzenie po nich przypomina balansowanie na linie, a świadomość, że każdy błąd może kosztować wpadnięcie w bagno, wcale nie pomaga. Papuasi przebiegają po nich bez problemów, ich poczucie równowagi jest rewelacyjne. Jeff również radzi sobie dobrze, Andy nieco gorzej, ale Rob i (zwłaszcza) ja jesteśmy beznadziejni. Nasz przewodnik znika w krzakach i za moment pojawia się z naręczem tyczek. Wyposażeni   w takie prowizoryczne laski zaczynamy chwiejną wędrówkę. Woda jest krystalicznie czysta, ale tyczka wchodzi w dno na kilkadziesiąt centymetrów. Niełatwo ją później wyjąć z mułu, więc męczymy się z Robem okropnie. Zgarbieni, niepewni, przesuwamy się metr za metrem po chybotliwych żerdkach. Same problemy z tymi białymi – można wyczytać w pobłażliwym spojrzeniu przewodnika.

Po dotarciu na powierzchnię trzeba znaleźć miejsce na obóz. Musi być choć trochę słońca (suszenie ciuchów!), w miarę blisko wody płynącej (mycie siebie i naczyń!) i na tyle wysoko, żeby nas nie zmyło w czasie deszczu. Papua jest bardzo górzysta. Gdy pada, fala rusza w dół strumieni i rzek, błyskawicznie podnosząc poziom wody w korytach.

Po wybraniu miejsca zaczynała się pierwsza część roboty. Biali członkowie ekipy zajmowali się rozpinaniem swoich hamaków. Tropikalna wersja hamaka ma postać worka, którego dolna połowa jest zrobiona z mocnego materiału, na którym się leży, a górna część to moskitiera. Nad „łóżkiem” rozpinało się jeszcze płachtę zadaszającą chroniącą przed deszczem.

Gdy hamak już wisi, wrzucam do niego śpiwór. Sprejem na komary pracowicie spryskuję wszystkie sznurki i węzły w miejscach, gdzie stykają się z pniami. Po drzewach chodzą mrówki, które szybko orientują się, że pojawiło się coś nowego na ich trasie, i zaraz chcą to sprawdzić. Bywało, że po przebudzeniu się obserwowałem z przerażeniem szeregi wielkich mrówek wędrujących po moskitierze hamaka – na szczęście od zewnątrz.  

Zadaniem kucharzy i przewodników było postawienie gospodarczej części obozu, czyli m.in. wykarczowanie maczetami sporej powierzchni, zbudowanie stołu i ławek. Wszystko robili z gałęzi powiązanych włóknami roślinnymi. (Niesamowite, jak wiele rzeczy można wykonać, mając tylko kilka maczet i las deszczowy za plecami – oraz wiedzę pokoleń ludzi żyjących w takim środowisku). Gdy na tym etapie nie pilnowaliśmy naszych budowniczych, stawiali ławki – których nie dało się przesunąć, bo ich nogi były wkopane w ziemię – dokładnie poza zasięgiem wodoszczelnej płachty, jaką wieszaliśmy nad obozem. Kiedy zaczynało lać (a padało zawsze parę godzin) Europejczycy, zmęczeni po całym dniu, nie mieli na czym usiąść. Papuasom brak zadaszonych ławek nie przeszkadzał – tradycyjnie siadają na ziemi.

Rozłożenie obozu zajęło nam parę godzin. Chce się odpocząć, ale nie ma rady – trzeba jeszcze „uzbroić” powierzchnię w pułapki na zwierzaki. Bierzemy sprzęt i idziemy, na szczęście niedaleko. Wchodzimy do pierwotnego fragmentu lasu. Panuje półmrok. Ciemnozielona gęstwina koron drzew, przez którą gdzieniegdzie przebija błysk światła. Grube pnie porośnięte epifitami, wsparte na ogromnych korzeniach podporowych. Wszędzie woda albo błoto. W poszyciu jak okiem sięgnąć tylko jeden gatunek rośliny – rozetka ciemnych liści na długich ogonkach. Tak właśnie wyobrażałem sobie dziewiczy las deszczowy. Całości dopełniają dźwięki – gdzieś wysoko podnoszą wrzask spłoszone papugi.

Pierwszego dnia montowaliśmy  bucket lines i mammal lines. Te pierwsze („linie wiaderek”) służyły do odłowu gadów, głównie jaszczurek. Ot, dwa 25-metrowej długości płócienne płotki rozpięte na palikach plus wiadra wkopane w ziemię, po sześć pod każdym płotkiem. Jaszczurki biegając po ziemi, trafiały na przeszkodę, zaczynały iść wzdłuż niej i wpadały do któregoś wiaderka. Sprawdzaliśmy pułapki dwa razy dziennie, rano i wieczorem.




Montaż  bucket lines jest katorżniczą pracą. Żeby wykopać 12 dołków wielkości wiaderka, muszę ciąć łopatą jak dzidą. Błoto pryska na boki, pot zalewa oczy, wszystko się od niego lepi, ubranie przemoczone, dookoła unoszą się roje komarów. Po przecięciu jednego korzenia człowiek ma nadzieję, że chociaż raz uda się wydobyć całą łopatę ziemi. Ale w dziurze pojawia się następny korzeń, jeszcze grubszy. Więc znowu – łup, łup, trzonek ślizga się w rękach, cholerna chińska blacha łopaty jest zbyt tępa, więc trzeba sobie pomagać maczetą. A za chwilę trafia się na kamień. I tak w kółko. Zostało jeszcze pięć dziur i druga bucket line. Plus rowek, w który wepchnie się dolną część tkaniny płotka i przysypie ją ziemią. Pod płotkiem nie może być szpar, bo jaszczurki będą uciekać.

To nie koniec roboty. Trzeba było jeszcze rozstawić pułapki na małe ssaki – aluminiowe pudełka z zapadkowymi drzwiczkami, które zamykały się, gdy zwierzątko zachęcone zapachem przynęty wchodziło do środka. Pułapki rozkładaliśmy w poszyciu lasu, wzdłuż dwóch linii liczących po 100 m każda, zwanych mammal lines. I na tym kończył się pierwszy dzień pracy na powierzchni badawczej.

Siedzimy przy ognisku w obozie i jemy kolację – ryż, taro, mielonka z paprotką, herbata z mlekiem. Zaczynają odzywać się żaby. Normalnie poszedłbym ich poszukać, ale dzisiaj już mi się nie chce. Wystarczy wrażeń na jeden dzień. Mówię dobranoc, zdejmuję część ubrań (skarpetki i koszulę dobrze zostawić, bo komary potrafią się przegryźć przez materiał hamaka, jeśli jakaś część ciała styka się z nim bezpośrednio) i wpełzam do bujającego się łóżka. W środku jak zwykle gorąco, zero przewiewu, żadnych punktów podparcia, więc zanim się wygodnie rozłożę na śpiworze, jestem zlany potem. Zastygam w bezruchu. Hamak się kiwa. Bzyczą komary. Wrzeszczą żaby. Coś szeleści w poszyciu. Godzina 22.15. Pora spać.

Na powierzchni badawczej opisywaliśmy niemal wszystko, łącznie z roślinnością. Łapaliśmy siatką motyle, robiliśmy im zdjęcia i wypuszczaliśmy. Płazów szukaliśmy „ręcznie”, przetrząsając ich dzienne kryjówki i nasłuchując nocą ich głosów. Obserwacje ptaków wymagały zwlekania się z hamaków o 5 rano. Trzeba było ogromnego samozaparcia, bo pobudka następowała akurat wtedy, gdy w Papui jest najchłodniej, więc najbardziej chce się spać.

Wieczorem od wtorku do czwartku rozwieszaliśmy sieci na nietoperze. Sprawdzaliśmy je co pół godziny. Łapały się głównie cudaczne gatunki owocożerne, których nozdrza były zakończone „rurkami”. Każdy schwytany osobnik był ważony, mierzony, oznaczaliśmy też gatunek (o ile dało się to zrobić za pomocą książek), a potem wypuszczaliśmy na wolność.  

W piątek zwijaliśmy obóz i wracaliśmy do wioski, żeby trochę odpocząć. Po jakimś czasie wpadało się w rytm. Wokół zawsze była puszcza. Gdy przestawało się oganiać od komarów, zapominało o mokrych od potu ubraniach, gdy odpływały codzienne troski, pozostawała sama Papua-Nowa Gwinea – tajemniczy, nieznany ląd, nadal w dużej części nieodkryty, kuszący mrokiem lasów i sekretami tego wszystkiego, co w nich żyje.

Noc. Grają świerszcze i żaby. Leżymy na ziemi, na bananowych liściach, i gapimy się w niebo. Tysiące gwiazd. Czasem przeleci furkoczący cień – to nietoperz. Właśnie po to tu jesteśmy – czekamy, aż wybije półgodzina, żeby znowu sprawdzić sieci. Pik, pik, pik – odzywa się zegarek Oscara. Wstajemy, zapalamy latarki, bierzemy rękawice, płócienne woreczki, delikatne wagi sprężynowe i suwmiarki, i ruszamy w las. Wąska ścieżynka, a dookoła ciemność, gdzieniegdzie polatuje świetlik. Snop światła pada na pierwszą sieć, wydobywa z ciemności pnie drzew i kilka puchatych kulek uwięzionych w pułapce. Są! Nietoperze piszczą i szamoczą się w splątanych sznurkach. Zakładam rękawice i ostrożnie chwytam pierwsze ciałko wielkości chomika. Nietoperz na zmianę gryzie linki i moje palce. Właśnie dlatego zakładamy rękawice. Biorę pęsetę i delikatnie wyplątuję zwierzątko z sieci. Spokojnie, mały, jeszcze chwilka – mruczę po polsku. Rozedrgane uszka nietoperza na moment nieruchomieją, nasłuchując nowego głosu. Teraz ta linka, jeszcze ta... Oscar, hold his wing, please... Ha! Ostatni ruch pęsetą i nietoperz jest wolny. Oscar trzyma go teraz za stawy łokciowe, rozciągając mu skrzydła. He, he, ale śmieszne uczucie – stoję w nocy w środku papuańskiej dżungli, w mundurze i z moskitierą na twarzy, i zaraz będę mierzył małego owocożernego nietoperza, który zapewne pierwszy i ostatni raz w życiu ma szansę zobaczyć białego człowieka.

INFO

Powierzchnia: ok. 463 tys. km2 , w tym liczne wyspy.

Ludność: ok. 6,2 mln.

Języki: tok pisin, angielski, hiri motu (oficjalne).

Religia: chrześcijanie.

Waluta: kina (PGK); 1 USD = ok. 2,25 kina.

Trzeba załatwić przed wyjazdem, np. w ambasadzie PNG w Brukseli. Należy tam wysłać wypełniony formularz (dostępny na en.pngembassy.org.cn), zdjęcie, kopię biletów lotniczych i 40 euro. Szczegółowe informacje: kundu.brussels@skynet.be Z Europy do Australii można lecieć Qantas Airways, a z Australii do Port Moresby papuańskimi liniami Air Niugini. Bilet w dwie strony z Polski do Papui-Nowej Gwinei kosztuje ok. 6–7 tys. zł. Busami prywatnymi lub Public Motor Vehicles. Duża część kraju nie ma dróg – komunikacja wzdłuż wybrzeża i rzekami na tzw. banana boats (łodziach z silnikiem). Pokój w znośnym hotelu w Port Moresby to 165 kina za dobę. Pokój bez klimatyzacji w Lae Travellers Inn kosztuje 70 kina. Zagrożenie malarią! Wskazane szczepienia przeciw tężcowi, durowi brzusznemu, WZW A i B. Miasta Papui-Nowej Gwinei cieszą się złą sławą – istnieje zagrożenie przestępczością, zwłaszcza w Port Moresby i Lae. www.pngtourism.org.pg