Murowaniec o świcie jeszcze cichy, schroniskowa kuchnia nie działa, a w jadalni, przy długich drewnianych stołach tylko najzaciętsi jedzą swoje śniadania. Czuć charakterystyczny zapach schroniska, nie do podrobienia. Jak już przyjdą tłumy z dołu, zapach nie będzie taki wyraźny.

Na dworze rześko. Też pachnie, ale zupełnie inaczej. Chłodne powietrze przepełnia ostra, trochę anyżkowa woń łopianów, które rosną chyba we wszystkich tatrzańskich dolinach. Za chwilę, trochę wyżej, po wyjściu z lasu już ich nie ma. Na podejściu robi się cieplej, kilkanaście minut dalej, kiedy ścieżka zakosami wspina się na Karb – nawet gorąco. Uwielbiam ten moment, wtedy człowiek wreszcie się budzi do końca. Ciało nabiera pewności ruchów, a mięśnie zaczynają pracować na pełnych obrotach. I myśli. Te też nabierają swobody, przelatują przez głowę niczym nie zatrzymywane, jedna goni drugą. Pozwalam im płynąć.

Na Grani Kościelców myślę o Janie Długoszu. Nie, nie tym kronikarzu. O Janie Długoszu zwanym Palantem. Słynnym polskim taterniku, którego nie znałam, bo zginął na długo przed moim urodzeniem, w 1962 r. Właśnie na Grani Kościelców. Prowadził jakiś kurs wspinaczkowy dla wojska, nadzorował zespoły wspinające się na Zadnim Kościelcu. Spadł. W łatwym terenie, który dla takiego świetnego wspinacza jak on nie powinien być żadnym problemem. Najprawdopodobniej się poślizgnął. Ale wokół jego śmierci narosły legendy. Byli tacy, którzy mówili, że to zaplanowane samobójstwo. Inni uważali, że zapłacił za brawurę. Że tyle razy ryzykował życie – przechodził np. na żywca zimowe drogi, na których inni się asekurowali. Że igrał z niebezpieczeństwem, aż w końcu przyszło mu zapłacić cenę. Udawało mu się w trudnych ścianach, w Tatrach, w Alpach, na Kaukazie, to noga podwinęła mu się na łatwiutkiej grani. Bilans fartu i niefartu musiał się wyrównać.
Sam Długosz był trochę mistykiem. Wierzył w te wszystkie nie do końca racjonalne opowieści o szczęściu i złym fatum towarzyszącym wspinaczom.

 

Szlakiem Lenina

Odganiam złe myśli. W końcu jestem tylko na zwykłej wycieczce. Jednak w dół z Karbu schodzę trochę ostrożniej niż zwykle. Zaraz zresztą czeka mnie długie podejście pod Świnicę. Kiedyś droga z Karbu szła bliżej zachodniej ściany Kościelca, można było obserwować wspinające się w tej pięknej litej skale zespoły. I przede wszystkim nie traciło się tyle wysokości. Ale ścieżka szła przez tereny świstaków. Żeby nie przeszkadzać zwierzątkom, Tatrzański Park Narodowy przeniósł ścieżkę niżej, co znacznie wydłużyło podejście.

Na grani już nie czuję właściwie żadnego zapachu oprócz własnego potu. Za to nieziemski widok wszystko mi wynagradza. Pierwsza duża przełęcz za Świnicą to słynny Zawrat. Można tutaj dojść bezpośrednio z Hali Gąsienicowej innym, niebieskim szlakiem (to jakby ktoś chciał zrobić krótszy wariant wycieczki). Ten niebieski szlak, który idzie potem dalej, przez Pięć Stawów aż do Morskiego Oka, nazywał się kiedyś Szlakiem Lenina. Oznaczony był specjalną czerwoną gwiazdką namalowaną na białym górnym pasku znaczka symbolizującego szlak.

– Ludzie ją ciągle wydrapywali – opowiadał mi kiedyś tata. – Dlatego wciąż wysyłali kogoś do poprawiania. Raz, w latach 60., widziałem faceta z dwoma puszkami niebieskiej i białej farby oraz malutką puszeczką z czerwoną i szablonem gwiazdki. On malował, a ja szedłem kilkaset metrów za nim i zdrapywałem to, co namalował. Zauważył i zaczął mnie gonić, ale uciekłem.
Potem już przestali malować te czerwone gwiazdy. Ostatni raz chyba je odnowili w 1970 r., na tak zwany SRUL, czyli wielką imprezę zorganizowaną w Tatrach na stulecie urodzin Lenina. Przyjście na świat wodza rewolucji polscy turyści mieli uczcić rajdem po szlakach Lenina. Potem, w kolejnych latach, powtarzano rajdy. Wielu były bardzo na rękę. Każdy zakład pracy musiał dać urlop na udział w takiej ważnej imprezie. Ludzie mówili, że jadą na urodziny Lenina i mieli dzięki temu fajny wiosenny weekend w Tatrach (Włodzimierz Ilicz urodził się w kwietniu).

Zawrat wiąże się jednak nie tylko z symboliką rewolucyjną, ale też z religijną. To tutaj zaczyna się słynna Orla Perć, szlak, którego powstanie zainicjowali młodopolski poeta Franciszek Henryk Nowicki i ksiądz Walenty Gadowski. Pomysłodawcy starannie wybrali jego przebieg. Zdecydowali, żeby szedł boczną, a nie główną, graniczną granią Tatr, bo w ten sposób będzie czysto polski, a nie polsko-węgierski. (Gwoli ścisłości wówczas „polskie” formalnie było austriackie, bo całe Podhale wraz z dziś polską częścią Tatr należało do austriackiej Galicji). Ksiądz i poeta uważali też, że chodzenie tym podniebnym szlakiem da ludziom poczuć wielkość Absolutu i pozwoli im, poprzez kontemplację piękna przyrody, zbliżyć się do Boga. Realizowali swój pomysł przez trzy lata: od 1903 do 1906 r. Ksiądz Gadowski na własnych plecach ponoć wnosił stalowe klamry i łańcuchy, które miały ułatwić turystom poruszanie się po grani.

W 1904 r., tuż poniżej Zawratu, budowniczowie Orlej Perci umieścili w ścianie Zawratowej Turni blisko półtorametrową figurkę Matki Boskiej. Zrobili to z okazji 50. rocznicy ogłoszenia dogmatu o niepokalanym poczęciu. Figurka przetrwała do dziś i wiąże się z nią inna, późniejsza anegdota. 1 września 1939 r. dwóch taterników: Stanisław Wrześniak i Zdzisław Dziędzielewicz, poprowadziło tędy drogę wspinaczkową zwaną popularnie „Droga przez Matkę Boską”. Wyszli na wspinaczkę o świcie, z Zakopanego, jeszcze z wolnej Polski, a wrócili wieczorem już do miasta okupowanego przez hitlerowskie wojska.

Za Zawratem ciągnie się najtrudniejszy odcinek Orlej Perci. Najbardziej chyba lubię Zmarzłą Przełęcz z tamtejszym Chłopkiem, czyli wielkim kamieniem ustawionym tak, że każdy, kto go widzi, zastanawia się, jakim cudem ta ogromna granitowa bryła tu się jeszcze trzyma. Podobno kiedyś spadnie. Może za rok, może za tysiąc lat, ale spadnie.

W stronę szarlotki

Z grani schodzę na Koziej Przełęczy, żółtym szlakiem w dół, do Pustej Dolinki. Widać stąd południową ścianę Zamarłej Turni. To jedna z piękniejszych ścian wspinaczkowych w Tatrach. Przy dobrej pogodzie można obserwować na niej nawet kilkanaście jednocześnie wspinających się zespołów. Dochodzą tu kursanci z ośrodka szkoleniowego PZA położonego w Betlejemce na Hali Gąsienicowej, ale i bardziej wytrawni alpiniści. Kiedyś, kiedy jeszcze wspinacze nie bardzo afiszowali się ze swoją taternickością, każdy zespół starał się, kończąc drogę, jak najszybciej się rozwiązać i schować wszystkie wspinaczkowe atrybuty do plecaków, tak żeby nie być sensacją dla turystów z Orlej Perci.

Teraz zauważyłam, że to się trochę zmieniło. Młode pokolenie potrafi paradować w uprzężach nawet po schronisku. W niepamięć odeszły te zamierzchłe czasy (choć było tak jeszcze w latach 90. XX w.), gdy wspinaczy można było poznać tylko po bardziej zniszczonych butach i pewniejszym kroku na ścieżce. Trzymanie kasku luźno przytroczonego do plecaka czy – nie daj Boże – liny na wierzchu było w złym guście.

Schodzę dalej. W dole już lśni tafla Czarnego, a zaraz obok Wielkiego Stawu. Pusta Dolinka się kończy i rozszerza w szeroką Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Grań, po której niedawno jeszcze szłam, znaczy niebo wysoko nade mną. Siadam nad stawem i przypominam sobie powiedzonko znajomego: „z chodzenia po górach najprzyjemniejsze jest siedzenie na trawie po”. Nie da się ukryć.
Czeka mnie jeszcze jedna przyjemność. Za kilkanaście minut będę w schronisku. A tam szarlotka.  Jej wizja pomaga mi szybciej ponownie założyć przepocone skarpetki i treki, które teraz wydają mi się jakoś idiotycznie sztywne i zbyt ciężkie, jak na moje zmęczone stopy. Jest jeszcze wcześnie, dopiero pora obiadu, a ja już mam za sobą, jak mawia mój tata – kawał górskiej przygody.

Ten szlak to takie Tatry Polskie w pigułce. Ta wycieczka jest jak szlagier. Im bardziej go znamy, tym bardziej kochamy. Jest w nim cała uroda gór i masa historii polskiej turystyki i polskiego taternictwa. Gdybym miała jakiegoś gościa, miłośnika gór z zagranicy, zabrać na jeden dzień w Tatry, wzięłabym go właśnie tu.

Trasa: Hala Gąsienicowa > Staw Gąsienicowy > Świnica > Zawrat > Orla Perć > Mały Kozi Wierch > Zamarła Turnia > Kozia Przełęcz
Czas: 6 godzin