Może głupio to zabrzmi, ale brałem kiedyś udział w safari. Jeździliśmy po sawannach wielkim land roverem (tak naprawdę to była toyota, ale to znacznie gorzej brzmi) i oglądaliśmy te wszystkie nieprawdopodobne stworzenia.

Przez pierwsze dwa dni czuliśmy się jak Noe na arce, ale trzeciego dnia cuda nam spowszedniały. Zblazowani olewaliśmy antylopy gnu i zebry, bez entuzjazmu łypaliśmy na lwy, po aparat sięgając, jedynie gdy kopulowały. Domagaliśmy się lampartów, gepardów i nosorożców, czyli towaru spod lady, niełatwo dostępnego.

"Chcę pogłaskać lwa"

W naszej grupce był koleś, który od początku wyprawy głosił, że chce pogłaskać lwa. Na początku było to zabawne, potem mniej zabawne, a w końcu zupełnie niezabawne. Rano mówiliśmy do siebie „dzień dobry”, a on odpowiadał: „Chcę pogłaskać lwa”. Trochę przypominał Katona kończącego każde przemówienie tą samą niezmienną frazą o Kartaginie, która powinna być zburzona. Ale Katon nie przemawiał 14 razy dziennie, a poza tym… jakby to powiedzieć… był Katonem.

No więc traktowaliśmy tekst o głaskaniu lwów jako nieco zgrany żarcik, ale pewnego razu nasz kierowca znalazł lukę w tyralierze samochodów terenowych otaczających jakiegoś grubego zwierza (jak jest ciekawy okaz, natychmiast gromadzi się wokół niego tłum terenówek, zupełnie jak tłum ludzi przy Monie Lizie w Luwrze).

Tym razem była to gromada lwów, którym przewodził samiec o wyjątkowo bujnej grzywie. Zatrzymaliśmy się ledwie parę kroków od niego, a on nawet na nas nie spojrzał. To bardzo sympatyczna cecha tych zwierząt – mają kompletnie w d... ludzi, trochę tak jak kiedyś monarchowie służbę. Dlatego określenie „król zwierząt” bardzo do tych kocurów pasuje.

I wtedy nasz znajomy powiedział: „A ja chcę pogłaskać lwa”. Przewróciliśmy znudzeni oczami, jak moja 18-letnia córka, gdy mówię, że ją kocham.

Ale on otworzył drzwi i zabrał się do wysiadania, rzucając do nas: „Róbcie zdjęcia”. Zbaranieliśmy. Przytomność umysłu zachował jedynie nasz przewodnik, który ryknął: „Gdzie leziesz, kretynie?!”. I rzucił się, żeby naszego głaskacza zatrzymać. Co mu się udało i dlatego ten felieton nie będzie miał zbyt krwistej puenty.

Wszystko za selfie

Ludzie dzisiaj są gotowi naprawdę na wiele, żeby strzelić fajną fotę albo nagrać śmieszny filmik. Oto symptomatyczny fragment książki Billa Brysona Piknik z niedźwiedziami: Ponieważ niedźwiedziowi nie przeszkadza, że jest filmowany, i nie zwraca większej uwagi na swoją publiczność, całkiem często się zdarza, że jakiś idiota podejdzie do niego i spróbuje go pogłaskać, poczęstować ciastkiem albo wykonać inny nierozsądny manewr.

Udokumentowany jest przypadek kobiety, która posmarowała palce swojego dziecka miodem, żeby niedźwiedź mógł go zlizać do kamery. Miś źle zrozumiał zapisane
w scenariuszu wskazówki i odgryzł niemowlęciu dłoń.

Ludzie zgłupieli od smartfonów – ta myśl nie jest szczególnie odkrywcza. Dlatego zajmijmy się inną, która kiełkuje we mnie od pewnego czasu. Przemysł turystyczny pozwala nam obcować z niesamowitymi stworzeniami. Każde takie zetknięcie ma w sobie coś magicznego, oczywiście. Ale jak sobie przypomnę te land rovery (a tak naprawdę toyoty) na sawannie albo tłum ludzi oglądających orangutany w Sepiloku na Borneo, albo liczne w Azji ośrodki dla słoni, to dochodzę do przedziwnego wniosku, że to nie powinno być takie łatwe. Że to jakoś odrealnia te dzikie zwierzęta, pozbawia je dziczy, tak że nawet lwów i niedźwiedzi nie traktujemy poważnie. No bo czy ktokolwiek – nawet kretyn – sto lat temu chciałby podrapać za uchem baribala?

Tekst: Igor Zalewski

2015