Urządzenia wyznaczające położenie kajakarza na oceanie i umożliwiające śledzenie jego postępów nie pracowały blisko pięć dni. Potwierdzeniem tego, że nie doszło do żadnej tragedii, że podróżnik żyje i płynie były wiadomości przekazywane przez niego poprzez sms-y i rozmowy telefoniczne. Aczkolwiek były to dość niepokojące wiadomości poruszające niezrozumiałe dla nikogo kwestie jakiegoś konfliktu, braku odpowiedzi na zadawane pytania, a przede wszystkim odnoszące się do problemów z łącznością. Właściwie trudno określić, na czym polegają te problemy łącznościowe. Urządzenia komunikacyjne oraz sygnał są dużo lepsze niż w poprzednich wyprawach, dochodzi do wymiany tekstowej, jest możliwość prowadzenia rozmowy telefonicznej. Poza, oczywiście, sytuacjami, gdy Olek walczy z żywiołami, bądź gdy następuje czasowy zanik zasięgu satelitarnego, czego na środku oceanu jak najbardziej należy się spodziewać.

Zmienne reakcje

Zaledwie dwa tygodnie wcześniej Olkowi - dryfującemu z uszkodzonym sterem – przypłynął na pomoc statek „Baltic Light”, którego armatorów i kapitana udało się przekonać, by jednostka zboczyła „nieco” z kursu i dopłynęła do kajakarza w potrzebie. Wydawało się, że cała akcja zakończyła się „happy endem” - ster został naprawiony, a podróżnik nakarmiony i serdecznie pożegnany przez filipińską załogę ruszył w swój rejs do Europy. Jego słowa uznania o dynamicznej, profesjonalnej, spektakularnej akcji marynarzy Bałtyckiego Światła, kilka dni poźniej zastąpił komunikat: „Sama naprawa jak u kowala na wsi. Bardzo skromne wyposażenie warsztatu i umiejętności mechanika. Zdawałem sobie doskonale sprawę z mojego położenia i ich chęci pomocy oraz możliwości pomocy. Zakres prac ograniczyłem do minimum. Jakość spoin jest taka, że trzeba trzymać wszystkie kciuki, by wytrzymały.” 

Reakcja ta i wiele innych wydaje się być z jednej strony zaskakująca, z drugiej.... pokazuje, jak silnie samotna podróż oddziałuje nawet na tak wprawionego w bojach wilka morskiego, jakim jest Olek. Pokazuje również, jak nieprzewidywalna jest natura ludzka. Dwukrotne przepłynięcie Altantyku wcale nie daje pewności, że odczucia, zachowania, postrzeganie pewnych sytuacji i problemów także za trzecim razem będą takie same. Wyładowywanie napięć często dotyka natomiast tych, którzy służą pomocą. 

Samotny rejs

Samotna podróż dla wielu stanowi swoiste katharsis. Jedni wyruszają w nią, by odnaleźć się na powrót w świecie, rozprawić ze swoim życiem i problemami, inni – by udowodnić sobie, że wytrzymają trudy, a pokonanie słabości z nimi związanych ich wzmocni, a jeszcze inni uciekają w ten sposób od nieakceptowanej przez siebie rzeczywistości. Nader często występująca jako motyw literacki i filmowy kojarzy się z oczyszczającą wędrówką jak u Cheryl Strayed w „Dzikiej drodze” czy poszukiwaniem lepszego, nieco idealistycznego świata jak w przypadku Christophera McCandlessa, bohatera „Wszystko za życie”. Ale to nie to samo, co samotna podróż po oceanie. 

„Samotna żegluga zwłaszcza długodystansowa na jachcie czy w kajaku należy bezsprzecznie do sportów ekstremalnych, często porównywana jest do lotów kosmicznych. Notabene wyniki psychologicznych badań naukowych prowadzonych na uczestnikach takich rejsów są wykorzystywane przez NASA w planowanych lotach – mówi dr Robert Krasowski, lekarz-kardiolog i żeglarz, nawigator wielu wypraw i rejsów morskich i oceanicznych, a obecnie meteorolog ekspedycji Aleksandra Doby.    

Bezkresna przestrzeń oceanu z pewnością jest fascynująca, ale jednocześnie przytłaczająca, niemal  wchłaniająca, a przede wszystkim wszechogarniająca. Zmieniające się pod wpływem pogody kolory i wysokość fal stają się z czasem monotonne, a żeglarz zaczyna tęsknić za widokiem innym niż ogrom wody, umysł podsuwa mu więc różne obrazy wywołując swoistą oceaniczną fatamorganę. Dominująca samotność, brak kontaktu z bliskimi, ciągłe napięcie psychiczne wywołane tym poczuciem osamotnienia, zagrożenia i świadomości bycia zdanym wyłącznie na siebie powodują długotrwały stres, który czasem przeradza się wręcz w depresję. Do tego dochodzą zmęczenie fizyczne, brak snu, uboga lub mało zróżnicowana dieta, brak nawodnienia, zwłaszcza związany z długim przebywaniem w silnie zasolonym środowisku, a nawet zwykła nuda. Swoje doświadczenia z rejsu po Atlantyku tak opisywał kapitan Tomasz Cichocki: „Zmęczenie i samotność powodowały, że często zdarzało mi się słyszeć jakieś głosy, które mój umysł interpretował opacznie. To było chyba najtrudniejsze. Do tego dochodziła świadomość, że jestem w sytuacji gdzie nikt nie jest w stanie mi pomóc i mogę liczyć tylko na siebie. W czasie bardzo ciemnych, samotnych nocy, a takich było sporo, ta świadomość była bardzo przygnębiająca.”

Współczesna samotność

Nowoczesne technika i technologia spowodowały, że współczesny samotny rejs rozpatrywany jest w zgoła odmiennych kategoriach niż przed laty. Samotny podróżnik wyrusza na ocean wyposażony w radio, telefony, internet, urządzenia namierzające jego położenie. 

- Pamiętam, jak na koniec drugiego samotnego rejsu dookoła świata Krzysztofa Baranowskiego żartowaliśmy, że powinna być dodatkowa kategoria samotnego żeglowania: bez radia – wspomina R. Krasowski – Codzienne rozmowy radiowe, telefoniczne czy zwykła wymiana e-maili często umożliwiają utrzymywanie psychicznej „homeostazy”. Początkowo bardzo się dziwiłem, kiedy samotnicy mówili mi, że codzienna radiowa rozmowa ze mną była dla nich najistotniejszą, najatrakcyjniejszą i najciekawszą częścią dnia. 

Stresująca wyprawa  

Trzecia Transatlantycka Wyprawa Kajakowa, choć pozornie taka sama, bo odbywająca się w tym samym kajaku i po tym samym oceanie, zasadniczo różni się od dwóch poprzednich. Przede wszystkim realizowana jest trasą północnoatlantycką, obfitującą w sztormy, silne wiatry, zimno. Te warunki same w sobie stanowią czynniki stresogenne. Do tego należy dodać incydenty z trudnościami z wydostaniem się z zatoki Sandy Hook, potem konieczność postoju w Barnegat Light spowodowanego zagrażającym życiu cofaniem kajakarza w kierunku lądu, potem uszkodzenie steru i oczekiwanie na pomoc. Skorzystanie z tej pomocy zaoferowanej przez “Baltic Light” jednocześnie przekreśliło szanse na ustanowienie rekordu Guinnessa w samotnym i bez zewnętrznego wsparcia przepłynięciu kajakiem Atlantyku od kontynentu do kontynentu, na którym Olkowi zależało. Moim zdaniem rekord Guinnessa traci jednak na znaczeniu w porównaniu z determinacją, jaką okazał decydując się - pomimo ogromnego zmęczenia i zdenerwowania - zejść ze statku ponownie na wodę i odpłynąć w stronę Europy, choć w tym momencie najprostsze i najbardziej sugerowane przez żonę, rodzinę  i przyjaciół wydawało się po prostu dopłynięcie razem z załogą do lądu.

W kierunku Europy

Aleksander Doba dociera do najtrudniejszego, zdaniem żeglarzy, odcinka swojej wyprawy.  Odpłynął już od wybrzeża amerykańskiego na odległość około 1900 mil morskich i obecnie znajduje się na wysokości Azorów. Wiatry wiejące przez kilka ostatnich dni w kierunku północno-wschodnim spychają go na północ, znacznie oddalając od Lizbony – 1120 mil. Możliwe jest też, że Olek nie informując mnie o tym, zmienił punkt docelowy swojej wyprawy. W tej chwili znajduje się 980 mil od wybrzeża Hiszpanii, 1100 – od Francji i tylko 890 od brzegu Irlandii (choć Olek nie chciał kończyć ekspedycji na wyspie). Istnieje jeszcze opcja, o której czasem wspominał, to jest dopłynięcie przez Kanał La Manche i Kanał Kiloński bezpośrednio do Polic, od których dzieli go tylko .... 1900 mil morskich. 

 

Tekst: Piotr Chmieliński

Waszyngton, 23 lipiec, 2017