Z daleka wygląda jak pociąg widmo. Widmo, bo na pustyni Namib, a dokładnie na dojazdówce do Trans Kalahari Highway, nie ma przecież torów. Podjeżdżamy bliżej. Pociąg to pędząca cysterna. Cała czarna, jakby osmolona, najeżona kolcami, z przyspawanymi tu i tam karoseriami garbusów sprzed pół wieku. Na szczycie tego przedziwnego wehikułu siedzi kilka osób. Niektórzy na twarzach mają chustki, na uszach potężne oldskulowe słuchawki. Gdy wyciągamy aparaty, gwałtownie protestują. Grożą, że zaraz to oni zrobią nam zdjęcia. A proszę bardzo, róbcie!

W CB-radiu słyszymy głos naszego przewodnika. Frik każe nam pojazd jak najszybciej wyprzedzić: – To nie żarty! Zaraz ktoś dostanie kamieniem albo zderzy się z innym autem – mówi. To ostrzeżenie znamy już na pamięć, bo na szutrowych drogach Namibii mijanie jest jednym z najbardziej niebezpiecznych manewrów. Po pierwsze odprysk spod kół innego pojazdu może rozbić szybę. Po drugie w tym tumanie kurzu, w którym cały czas jedziemy, naprawdę nic nie widać.

Przyspieszamy więc i po kolei, samochód po samochodzie wyprzedzamy ponurą cysternę. – Co to, do cholery, było?! – pytamy jeden przez drugiego przez CB-radio. Frik twierdzi, że jak nic trafiliśmy na ekipę filmową czwartej części Mad Maxa. Namibia tak bardzo spodobała się scenarzystom, że to tu właśnie kręcona jest większość zdjęć do najnowszego filmu o przyszłym świecie bez wody.

Jakby na potwierdzenie tych słów zbliżamy się do kolejnych futurystycznych pojazdów, tyle że stojących na poboczu. Znowu wyciągamy aparaty, może zobaczymy Mela Gibsona? Ale tym razem filmowcy Mad Maxa już czekają na nas z wymierzonymi kamerami, aparatami, komórkami. – Chcą was postraszyć, że mogą was namierzyć i podać do sądu, gdybyście opublikowali zdjęcia z planu przed premierą filmu – mówi Frik.

 

Horyzont po horyzont

A może to niejedyny powód? Może i nasza grupa też wygląda zjawiskowo? W końcu niecodziennie na pustyni widzi się sześć jadących w zgrabnej kolumnie skód yeti. I to z kierownicami po niewłaściwej, lewej stronie, podczas gdy w Namibii obowiązuje ruch lewostronny. Najpierw bałam się, że łatwo będzie o błąd, choćby zły zjazd z ronda. Na szczęście żadne z nich nie trafia nam się przez całą, liczącą ponad 1,5 tys. km trasę. Nie mamy też zbyt wielu konkurentów na drodze. Jest pusto. I nie mam tu na myśli wyłącznie innych samochodów, ale także zabudowań, drzew, ludzi... Horyzont widać ze wszystkich stron. Chyba że akurat przejeżdżamy przez porośnięte seledynową trawą rdzawe góry czy obok potężnych okrągłych skał.

Na namibijskiej pustyni widać naprawdę daleko, bo powietrze jest wyjątkowo czyste i przejrzyste. Chyba że właśnie sami wzbijamy kurz. Od czasu do czasu w dali dostrzegamy przebiegające guźce czy strusie. Suszone mięso tych ostatnich każdy z nas dostał zresztą na starcie podróży, tak „na wszelki wypadek”. Biltong, bo tak nazywa się ta tradycyjna w tej części Afryki przekąska, nie wygląda zbyt apetycznie, mniej więcej tak jak kawałki starej, przed laty wygarbowanej skóry. Wymaga solidnej pracy szczęk, ale poza tym jest naprawdę smaczna. Nie psuje się przez wiele miesięcy, jest więc idealna na długie podróże.

Zresztą powstała właśnie w czasie jednej z nich, Wielkiego Treku, czyli wyprawy Burów uciekających przed prześladowaniami Anglików w głąb Afryki w latach 30. XIX w. Potomkowie Holendrów wkładali plastry mięsa pod siodła, gdzie peklowały się z końskim lub wolim potem.

Rdzewiejący piasek

Dlaczego Skoda wybrała akurat Namibie do testowania swojej Yeti? Pewnie z tego samego powodu, dla którego zdjęcia robią tu twórcy apokaliptycznego Mad Maxa. Jest ekstremalnie, ale i pięknie. Wyzywająco, ale tez – dzięki ogromnej przestrzeni - uspokajająco. Dziko i naturalnie, jak tysiąc lat temu. Ale także tak, jak może być za kolejnych tysiąc lat, po jakiejś wielkiej katastrofie, która zmiotła z powierzchni metropolie i wysuszyła rzeki. Dziś ślady cywilizacji w Namibii są tam, gdzie być powinny, czyli w miastach i ich okolicach. W interiorze nie ma linii wysokiego napięcia, które psułyby widok. Ani asfaltu, który zmniejszyłby frajdę z jazdy. To prawda, ze lepiej nie rozpędzać się powyżej 100 km/h (ten kurz i kamienie!), ale w takich warunkach juz 80 km/h – zwłaszcza dla początkującego rajdowca, jakim jestem – to wyzwanie.

 

Jeszcze większym jest jeżdżenie po piasku, a to właśnie czeka nas po drodze do najwyższych wydm na świecie Sossusvlei. Tabliczka „4x4 only” przy wjeździe do parku narodowego nie jest atrakcja dla turystów, ale poważnym ostrzeżeniem. Nasza Yeti na szczęście napęd na cztery koła ma, wiec jedziemy! – Pamiętaj, żadnych gwałtownych ruchów, prędkość góra 40 km/h i pod żadnym pozorem nie wolno ci się zatrzymać. Wtedy zakopiesz się na bank – tłumaczy mój co-driver, doświadczony dziennikarz motoryzacyjny.

Gdy juz chce oddać mu kierownicę, protestuje i mówi, że kiedyś przecież muszę się nauczyć. Kiwam głowa, choć w Polsce jazda po piasku nie grozi mi nawet na Pustyni Błędowskiej (po pierwsze dlatego, że nie wolno, po drugie, że i tak wkrótce zarośnie zielenią). Z bijącym sercem ruszam. I od razu jestem zachwycona! Łagodnie wchodzę w zakręty, daje skodzie czas na posłuchanie moich komend. I czuje się, jakbym prowadziła łódź. Uff, nie zakopałam się!

Docieramy do celu, czyli pod diuny. Ich intensywnie pomarańczowy kolor bierze się z naturalnego rdzewienia piasku. I rewelacyjnie kontrastuje z błękitem nieba oraz turkusem okresowego jeziora o glinianym dnie. Zresztą „jezioro” to dużo powiedziane. Turkusowe oczko to tak naprawdę spora kałuża, która raz na jakiś czas zupełnie wysycha. I wtedy trzeba czekać na deszcz, a ten spada tak rzadko (wystarczy dodać, że część dróg w Namibii robi się z prasowanej soli, która jako materiał jest tania, ale nieodporna na wodę). Najbliższy akwen znajduje się 100 km od Sossusvlei i jest nim Atlantyk.

Wydmy cały czas się przesuwają, zmieniają kształt i rozmiary. Niektóre osiągają 325 m wysokości. Wdrapanie się na nie zajmuje nam ponad pół godziny, zejście, a właściwie sturlanie się – kilkanaście sekund. Piasek jest tak gorący, że parzy skórę, ale przyjemność porównywana do zabaw w dziewiczym śniegu.

 

Szarlotka na pustyni

Przerwa na kawę? Jedziemy do Solitaire, w południowej części pustyni Namib, po drodze do kanionu Sesriem. Solitaire to osamotniona farma ze stacja benzynowa i niewielkim sklepem. Przed gospodarstwem w charakterze dekoracji stoją zasypane do połowy piaskiem wraki samochodów z lat 40. i 50. Jest i stary dystrybutor paliwa, wokół którego rosną kaktusy. Wygląda to malowniczo, ale i niepokojąco.

Tym większe na tym pustkowiu wrażenie robi cukiernia. To prawda, ze nie ma zbyt wyszukanego wystroju, ot oszklona lada, ale za to jaki asortyment! Do wyboru sernik, ciasto czekoladowe, z owocami, jakieś słodkie bułeczki. A przede wszystkim znany na cała okolice apfelstrudel, czyli jabłecznik. Potężny, długowłosy piekarz, przypominający nieco naszego Tomasza Majewskiego ( jak się potem okazało, cukiernik ćwiczył kiedyś zapasy), nakłada każdemu z nas na papierowy talerz po sporej porcji. – To najlepsza szarlotka, jaka można dostać w promieniu 300 km. Bo jedyna – śmieje się. Apfelstrudel przypomina nam, że Namibia jeszcze do 1915 r. była niemiecką kolonią. Zresztą wciąż czuć wpływ Niemiec w tym kraju. Poczynajac od kuchni: z wurstami, kartoffelsalad czy buraczkami, a także z towarzyszącym niemal każdemu posiłkowi jägermeisterem (spożycie tego trunku w przeliczeniu na jednego mieszkańca jest tu największe na świecie!), przez architekturę z murem pruskim, na iście niemieckim porządku kończąc.

Najlepszy przykład to Swakopmund, 35-tysieczne miasto nad Atlantykiem, tuż nad zwrotnikiem Koziorożca. Na pierwszy rzut oka wygląda jak nadbałtycki kurort u naszych zachodnich sąsiadów, tyle że wiek temu. Przy głównej ulicy Bismarcka stoją domy i kościoły z początku XX w., niemal takie same, jakie oglądać można na przykład w Sopocie. Oczywiście zamiast topól i sosen rosną wokół nich palmy. Na tabliczkach przy sklepach czy punktach usługowych widać też polskie nazwiska – Wronsky, Przybylski, Kowalski. Nic dziwnego: w XIX w. część polskich ziem należała przecież do Prus.

Rdzennych Afrykanów w Swakopmund wielu nie ma. Dopiero w mniejszych miejscowościach spotykamy tradycyjnie ubrane kobiety Herero. Ich suto marszczone suknie do ziemi i rogate nakrycia głowy to wynik fascynacji sprzed lat strojami zon pierwszych pastorów. Co nie przeszkodziło Herero wystąpić w 1903 r. zbrojnie przeciwko kolonizatorom.

 

Raj pod góra Etjo

Na koniec jedziemy do Mount Etjo, gdzie czekać nas będzie safari. Przyznaje, że nie spodziewam się jakichś specjalnych atrakcji. Przyzwyczaiłam się już do przebiegających przez drogę springboków, czyli powszechnych tu antylop skoczków (widnieją też na namibijskich dolarach), a także stąd strusi czy komicznych guźców.

Na miejscu przesiadamy się do wielkiej zadaszonej ciężarówki i ruszamy w głąb sawanny. Przez dobry kwadrans, a może i dwa nie widać ani jednego zwierzaka. To dziwne, bo na tym zagrodzonym terenie ponoć aż roi się od słoni, antylop gnu czy zebr. Kierowca co chwila zatrzymuje się, rozgląda, ale jak pech to pech. I nagle widzę ją! Stoi zaledwie 4–5 m od naszego wozu i przygląda się nam spokojnie. Jest piękna, na dodatek ma ze sobą małe. A ja nie potrafię opanować emocji i krzyczę na cały głos: „Żyrafa! Żyrafa!!!”. Wszyscy odwracają się i zaczynają jak oszaleli robić zdjęcia. A ona majestatycznie odchodzi w dal, nie grożąc nam za te fotografie żadnym procesem.