1. POWRÓT DO ŻYCIA - Indie
 

Wczesnym rankiem, na długo przed wschodem słońca, wdowy z Wryndawanu przemierzają ciemne, nieutwardzone uliczki, unikając błotnistych kałuż i świeżego krowiego łajna. Na krzywym fragmencie chodnika, jak co rano, wolontariusze rozstawili kuchenkę gazową, na której parzą herbatę w ogromnej kadzi. Wdowy doskonale wiedzą, że muszą dotrzeć tu bladym świtem: zająć miejsce na wyświechtanych matach, podwinąć lekko sari, aby go nie ubłocić, i czekać cierpliwie z łokciami na kolanach. Spóźnialskie mogą zapomnieć o herbacie. Może się też okazać, że zabrakło ryżu w punkcie charytatywnym znajdującym się kilka uliczek dalej. Jest 5.30. Witają nas chłód poranka i znikający księżyc. Kilka wdów owinęło się kolorowymi sari, ale zdecydowana większość nosi białe. To w Indiach znak, że ich mąż umarł – niedawno lub kilkadziesiąt lat temu. W półmroku przypominają ławice ryb – poruszają się grupami, okupują narożniki budynków. Kilka tu, kilkanaście tam.
 

Brak jest wiarygodnych danych o liczbie wdów we Wryndawanie: raporty mówią, że jest ich od dwóch do nawet ponad 10 tys. Miasto i sąsiednie miejscowości stanowią ośrodek kultu religijnego pełen hinduistycznych świątyń Kryszny i aszramów, w których tłumy zubożałych wdów całymi dniami śpiewają bhadźany. Mieszkają w schroniskach, wspólnie wynajmowanych pokojach
albo, z braku innych możliwości, w namiotach. Wryndawan leży ok. 150 km od Delhi. Ściągają tu wdowy zwłaszcza z Bengalu Zachodniego, gdzie kult Kryszny jest mocno zakorzeniony. Część przybywa w ślad za guru, którego obdarzyły zaufaniem. Inne przywożą do miasta rodziny – zostawiają je w aszramie lub wysadzają na rogu ulicy.
 

Rodzina nie musi wywozić wdowy daleko od domu, aby dać jej jasno do zrozumienia, że nie ma już dla niej miejsca. Indyjska wdowa miała pecha przeżyć męża i teraz jest „martwa za życia”, aby posłużyć się słowami Vasanthy Patri, psycholożki z Delhi, która opisuje los tej grupy.
 

– Żadna nie ma zamiaru wracać na łono rodziny – przekonuje Kanaklata Adhikari, siedząc na łóżku w pokoju dzielonym z siedmioma wdowami. Same sobie jesteśmy rodziną.
 

Siedziała po turecku, choć kończyny wykrzywiły jej wiek i choroba, a chodziła mocno zgarbiona. Białe sari luźno wisiało na głowie. W Indiach powszechną praktyką wśród wdów było kiedyś golenie głowy, aby stłamsić kobiecość (Adhikari chyba właśnie ogoliła swoją). – To dlatego, że włosy należały do mojego męża – tłumaczyła zdziwiona pytaniem gościa, cudzoziemca, i jej młodego tłumacza. – Regularnie odwiedza mnie fryzjer. O pięknie kobiety świadczą ubiór i włosy. A po co mi one po śmierci męża? Na pytanie, ile ma lat, odpowiada, że 96. Gdy mąż umarł, miała zaledwie 17.
 

Trafiłam do Wryndawanu, gdy razem z fotografką Amy Toensing odwiedzałyśmy w ciągu roku społeczności wdów w trzech zupełnie różnych środowiskach. Nie chodziło nam o reportaż na temat przeżywania żałoby. Interesowało nas, jak społeczeństwo narzuca nową tożsamość kobietom, które straciły mężów: pariaski, banitki, utrapienia, męczennicy, ofiary.
 

Gdy w 2011 r. ONZ ustanowiła 23 czerwca Międzynarodowym Dniem Wdów, uzasadnienie nie brzmiało optymistycznie: w wielu kulturach wdowy są narażone na szereg niebezpieczeństw – niesprawiedliwe tradycje, ubóstwo, konsekwencje wojen, w których straciły mężów.
 

Wdowieństwo należy więc traktować jako potencjalne zagrożenie praw człowieka. Kobiety, które poznałyśmy, m.in. pracownice opieki społecznej i wolontariuszki, były naszymi przewodniczkami w pełnej okrucieństwa rzeczywistości.
 

W Bośni i Hercegowinie przez miesiąc przebywałyśmy w jednym z największych w historii zbiorowisk wdów wojennych – kobiet, które przez 20 lat poszukiwały rozproszonych szczątków ponad 7 tys. zamordowanych mężczyzn i chowały je. W Ugandzie zrozumiałyśmy, że termin „dziedziczenie wdowy” nie odnosi się do sytuacji, gdy kobieta otrzymuje majątek. To teściowie nielegalnie przejmują całość przypadających kobiecie dóbr, a także samą wdowę jako partnera seksualnego albo żonę dla dowolnego krewnego. We Wryndawanie natomiast słuchałyśmy Laxmi Gautam, pracownicy socjalnej z wściekłością opisującej żebrzące wdowy zostawione na pastwę losu przez rodziny. Pytałyśmy Gautam, co ona by zmieniła, gdyby miała możliwość ochrony tych kobiet. – Usunęłabym słowo „wdowa” ze słownika. Po śmierci męża kobietę zaczyna się określać właśnie tym terminem. To stygmat, który jest źródłem jej problemów.
 

Charytatywna organizacja Raja Loomby, brytyjskiego biznesmena indyjskiego pochodzenia, nakłoniła ONZ do ustanowienia dorocznego dnia wdów. Na całym świecie wdowy są izolowane
i ignorowane do tego stopnia, że trudno je nawet dokładnie policzyć. Fundacja Loomby podjęła się ambitnego zadania zgromadzenia tych danych.
 

Organizuje wsparcie wdowom na całym świecie i szacuje, że jest ich 259 mln w skali globu, co jest wartością zdecydowanie przybliżoną, z uwagi na kiepską jakość danych w wielu krajach. 23 czerwca to również pomysł Loomby. Tego dnia umarł w Indiach jego ojciec i mimo że od tego czasu upłynęło już ponad 60 lat, w opowieściach mężczyzny o tym, co działo się później – jak owdowiałą matkę odrzucano jako „pechową” przy uroczystych wydarzeniach i jak stygmatyzowaną ją do końca życia – odnajdujemy codzienność kobiet, które spotykałyśmy we Wryndawanie.
 

Wdowie nie wolno nosić kolorowych strojów ani robić się na bóstwo, bo to nie przystoi w jej nowej roli wiecznej skromnej żałobnicy. Wdowa musi spożywać mdłe jedzenie w niewielkich porcjach, ponieważ brak umiaru i przyprawy rozbudzą namiętności, dla których nie ma już miejsca w jej życiu. Hinduistyczne zasady w świecie wykształconych Hindusów odchodzą co prawda do lamusa, ale na prowincji i w konserwatywnych rodzinach nadal są przestrzegane. Meera Khanna, pisarka z Delhi współpracująca z organizacją Guild for Service działającą na rzecz wdów, zwraca uwagę, że źródłem napiętnowania wdów nie są Wedy, święte księgi hinduizmu, lecz powielane od pokoleń represyjne tradycje.
 

– Nigdzie nie ma w nich wzmianki o tym, że wdowa musi wieść ascetyczne życie – tłumaczy pisarka. – Jest natomiast taki fragment: Kobieto! Czemu opłakujesz mężczyznę, którego nie ma już wśród żywych? Otrząśnij się, wybierz nowego mężczyznę i układaj sobie życie na nowo.
 

Zaplanowałyśmy pobyt we Wryndawanie i Waranasi, mieście na północny zachód od Kalkuty, które też przyciąga tysiące wdów. Chciałyśmy obserwować działalność organizacji na żywo: umożliwianie owdowiałym kobietom włączania się do obchodów świąt. Brzmi niewinnie, ale tylko na pozór. W trakcie obchodów Diwali i Holi w Indiach panuje radość i ogólna wesołość. Diwali to okazja do wręczania prezentów, wieszania światełek i organizowania pokazów sztucznych ogni. W trakcie obchodów Holi ludzie wychodzą na ulice, obrzucają się kolorowymi proszkami i oblewają wodą. Związana z tymi świętami atmosfera wykluczała obecność wdów, od których oczekiwano powściągliwości.
 

– Wdowa musi zrezygnować z bycia częścią tych świąt – tłumaczy Vinita Verma, pracownik organizacji charytatywnej. – My chcemy, aby te kobiety stały się częścią społeczeństwa. Mają pełne prawo żyć swoim życiem.
 

Verma jest wiceprezeską Sulabh International, indyjskiej organizacji wspierającej wdowy ze schronisk we Wryndawanie i Waranasi oraz udzielającej im niewielkich miesięcznych zapomóg. Kilka lat temu – bardzo powoli i ostrożnie – Sulabh rozpoczęła organizowanie imprez z okazji Diwali i Holi dla wdów w tych dwóch miastach. Nawet w domowym zaciszu niektóre kobiety potrzebowały sporo czasu, aby nauczyć się relaksu wśród kwiatów i kolorowych proszków.
 

– Mówiły na przykład, że jeśli dotkną czerwonego, źle skończą – wspomina Verma.
 

Tymczasem od 2015 r. uroczystości w „miastach wdów”, jak nazywane są często w mediach Waranasi i Wryndawan, celowo organizuje się w plenerze. W mediach brak nieprzychylnych komentarzy, a w trakcie naszego pobytu jedyny zarzut, który się w związku z planowanymi wdowimi uroczystościami pojawił, dotyczył „przerostu formy nad treścią”. Podnoszono, że tak naprawdę wdowom brakuje komfortowych warunków zakwaterowania, posiłków, na które nie będą musiały zarabiać śpiewami, rodzin, które zabiorą je do domu, oraz społeczności, które nie odrzucą ich jako kobiet pechowych.
 

– Prawdziwa zmiana musi się zacząć w społeczeństwie, którego są produktem – podsumowuje Gautam, pracownica socjalna, która chciałaby usunąć termin „wdowa” ze słownika. W swoim domu często gości kilka wdów bez dachu nad głową. Pytałam, jaki inny termin opisałby te kobiet lepiej. Miała gotową odpowiedź. – Matka, a jeśli nie – to córka. Albo siostra. No i w końcu to przecież żona, której po prostu umarł mąż – przekonywała.
 

Nie zapominajcie o jeszcze jednym: wdowy z Wryndawanu potrafią być twarde. Tylko naprawdę wytrwali są w stanie intonować pieśni przez trzy godziny bez przerwy, kucać na twardej podłodze świątyni albo przemierzać pogrążone w ciemnościach błotniste uliczki w poszukiwaniu posiłku i gorącej herbaty. W listopadzie 2015 r. przyjechałam tuż przed rozpoczęciem obchodów Diwali. Któregoś popołudnia towarzyszyłam Vermie w przygotowaniach do imprez organizowanych przez Sulabh, które obejmowały żywiołową procesję, fajerwerki nad rzeką oraz upominek – tysiąc nowych sari dla wdów, w dowolnych kolorach. Sari były podarunkiem od Sulabh i sklepu z Wryndawanu: były pokazane na wystawie, a wdowy otrzymujące stypendium miały w grupach oglądać je i wybierać tak jak typowe klientki.
 

W towarzystwie tłumacza przyglądałam się pierwszej grupie: ruszyły w kierunku stosu sari, dokładnie je oglądały, a następnie wezwały ekspedienta. – Tamte lepsze – powiedziała jedna
z nich, wskazując na sari z wieszaka obok. – Możemy wybierać spośród nich? – zapytały. – Nie, tamte są na sprzedaż – wyjaśniał sklepikarz.
 

– Hm – westchnęła wdowa. W palcach miętosiła sari dostępne w sklepie za darmo. – Jakość nie jest najlepsza – komentowała inna. – Mogłabyś się przesunąć? – rzuciła inna, rozpychając się łokciami. A niby czemu? Przecież jest tu sporo miejsca. Słychać było też narzekania na nieświeży oddech jednej z koleżanek. Generalnie obsłużenie pań zajęło sporo czasu. Jedna czwarta opuściła sklep z pustymi rękami, narzekając, że nie były traktowane jak normalne klientki.
 

Procesja i pokaz ogni nad rzeką były wspaniałe, rozśpiewane i radosne. Roiło się od białych i kolorowych sari, czasem w bardzo oryginalnej kolorystyce, przynajmniej według cudzoziemca: szafir, szkarłat, limonka, purpura, szafran. Pojawiło się sporo fotografów prasowych. Dym wirował, fajerwerki rozświetlały rzekę na różowo, a pływające lampy naftowe kręciły kółka na wodzie. Ale najżywsze wspomnienie z Wryndawanu to cztery ubrane na biało wdowy wychodzące ze sklepu z sari z podniesionymi głowami. Trzymały się blisko siebie i chichotały. Kiedy zeszły z chodnika, aby przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy, kierowcy jak na komendę ustąpili im pierwszeństwa.
 

2. POCHOWAĆ PRZESZŁOŚĆ - Tuzla, Bośnia i Hercegowina
 

Gdy telefon z ośrodka badań sądowych zadzwonił po raz pierwszy, Mirsada Uzunović była w domu z 13-letnim synem i tylko to sprawiło, że zachowała spokój. Głos w słuchawce łagodnie wszystko tłumaczył. W laboratorium zidentyfikowano szczątki Ekrema, jej męża, a w zasadzie niewielką ich część. Fragment czaszki. Tylko tyle. Ciężko to zrozumieć. Jeśli pani Uzunović życzy sobie pochować męża na nowym cmentarzu, można to zorganizować. Nie. Przez trzy miesiące nie powiedziała nikomu. Najtrudniej było w nocy, gdy w głowie kłębiło się tyle myśli.
 

Z postawnego faceta został ledwie fragment czaszki. Ciężko to zrozumieć. Zabili go, ale czemu nie pochowali jak człowieka? Gdzie jest reszta ciała? Gdzie jest mój mąż?
 

Ten telefon odebrała w 2005 r., 10 lat po tym, jak bośniaccy Serbowie zabili ponad 7 tys. boszniackich mężczyzn (dokładna liczba nie jest znana; dane za Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości) w trakcie zaledwie tygodnia trzyletniej wojny w Bośni. W dniach 11–19 lipca 1995 r. mężczyzn mordowano w Srebrenicy i jej okolicach, na wschodzie Bośni i Hercegowiny. Część zabrano z domów i dowożono na miejsca egzekucji, ale zdecydowaną większość pojmano, gdy próbowali uciekać na tereny kontrolowane przez armię bośniacką. Gdy widzieli się po raz ostatni, Ekrem Uzunović, w którym 15-letnia Mirsada zakochała się na wioskowej potańcówce, miał na sobie czarne spodnie i koszulkę. Do plecaka spakowała mu chleb z domowego wypieku. Ucałował synka i wyruszył w drogę. Chciał przeczekać niebezpieczeństwo w lasach.
 

Syn miał wtedy 2 lata, a mąż 27 lat. W Tuzli, gdzie osiedliło się wiele wdów wojennych ze Srebrenicy, zorganizowano dwupokojowe biuro, którego ściany pełne są zdjęć ciemnowłosych Boszniaków, takich jak Ekrem – nie żyją albo zakłada się, że nie żyją. W albumach kolejne tysiące uśmiechają się na zdjęciach – wznosząc toasty albo paląc papierosy. Są też nastolatkowie i panowie w wieku dziadków Ekrema. – W każdym domu rozgrywała się ta sama scena, gdy mężczyźni uciekali. Kobiety i rodziny płakały, ale oni szli w stronę drzew, nie oglądając się za siebie. Wszystko na czarnym tle gęstego lasu. Morze mężczyzn. Owszem, miewam koszmary, zwłaszcza o tej porze roku. Psychoterapia niewiele pomogła; tyle że na lipiec dostaję proszki, aby jakoś to przetrwać. Sny cały czas mnie męczą, ale po lekach jest trochę łatwiej – opowiada Uzunović.
 

Spotkałyśmy się na wzgórzach w Tuzli, gdzie pani Uzunović mieszka z synem. Co roku 11 lipca, w dużej mierze dzięki nieustającym wysiłkom bośniackich wdów, odbywają się grupowe pogrzeby ofiar masakry w Srebrenicy. Szczątki zidentyfikowane od poprzedniej ceremonii, w osobnych trumnach, są składane do grobów na położonym wśród wzgórz cmentarzu wybudowanym specjalnie dla tych mężczyzn. Znajduje się w wiosce Potočari, kilkanaście kilometrów od Srebrenicy. Pierwsze 600 pochówków zorganizowano w 2003 r. Kryminalistycy i specjaliści od analiz DNA powoli ujawniali straszną prawdę o tym, co stało się z ciałami zamordowanych.
 

Na początku lipca 2015 r. zbliżała się 20. rocznica tamtych wydarzeń. Pani Uzunović dowiedziała się, że w obchodach weźmie udział Bill Clinton oraz mnóstwo innych dygnitarzy.
 

W wieku 41 lat doskonale znała cmentarz i jego wygląd latem: piękne położenie, rzędy nagrobków i połacie soczystej zielonej trawy pod nowe groby. W Potočari brała udział w wielu ceremoniach pogrzebowych 11 lipca: brata, dziadka, trzech wujów, czterech kuzynów, mężczyzn z rodziny jej męża i mężów innych wdów. Za każdym razem, do dziś, powtarzała Ekremowi, że jeszcze nie czas. W 2007 r. odebrała drugi telefon z informacją, że zidentyfikowano kości biodrowe i udowe męża. Uzunović ponownie nie zdecydowała się na pochówek. Czekała na więcej. – Wzięłam na siebie ogromny ciężar – opowiadała przy mocnej kawie. Rano malowała ściany, więc miała na sobie poplamioną koszulkę i dżinsy, a włosy upięte w kucyk. Sprawiała wrażenie zmęczonej, ale spokojnej. – Za długo czekałam, muszę zamknąć ten rozdział – tłumaczyła. W tym roku pochowa męża.
 

W języku bośniackim wdowa to udovice. Tymczasem w nazwach organizacji zrzeszających wdowy wojenne używa się raczej słowa žene, czyli kobiety – na przykład Snaga Žene, a więc Kobieca Siła. Latem 1995 r. w centrum sportowym w Tuzli łatwo było zauważyć przesiedlone ze Srebrenicy žene, których mężowie, synowie, bracia i ojcowie byli mordowani. Usłyszały od mężczyzn, żeby tam na nich czekały. Czekały więc tygodniami, nie tracąc nadziei.
 

– Przecież masakra tylu ludzi w tak krótkim czasie nie mieściła się w głowie, to było niewyobrażalne – wspomina Branka Antić-Štauber, prezes Snaga Žene i lekarka z Tuzli. – A potem szczątki ich mężów zaczęto odnajdywać w różnych grobach. To przechodziło ludzkie pojęcie.
 

Przywódcy bośniackich Serbów, w obawie przed odkryciem masowych grobów, rozkazali wykopać tysiące zwłok i zakopać je ponownie w mniejszych mogiłach rozsianych po okolicy. Ciężki sprzęt łamał i mieszał kości. Bośniackim wdowom zafundowano zatem kolejny koszmar – obok traumy, gwałtu, izolacji, biedy: szczątki zamordowanych w Srebrenicy, jeśli mieli być chowani indywidualnie, należało identyfikować po kawałku.
 

Badania kryminalistyczne, pieczołowite dopasowywanie kości i fragmentów do próbek DNA pobranych od krewnych, było zadaniem organizacji o nazwie Międzynarodowa Komisji ds. Osób Zaginionych. Upamiętnianie – działania na rzecz stworzenia specjalnego cmentarza, gromadzenie zdjęć zaginionych, comiesięczne protesty uliczne z hasłami odnalezienia szczątków każdego mężczyzny i ścigania winnych oraz nazywania wydarzeń ze Srebrenicy ludobójstwem – wzięły na siebie kobiety. – Każda z nich to bohaterka – stwierdza Amra Begić, urzędniczka w mauzoleum w Srebrenicy-Potočari, na dzień przed oficjalną ceremonią pogrzebową w 20. rocznicę tragicznych wydarzeń. Ojciec i dziadek pani Begić też byli wśród ofiar i mają tu swe nagrobki. Przed najnowszą turą pogrzebów było ich na cmentarzu 6241, a dziś w mauzoleum czeka 136 kolejnych zielonych trumien (w islamie to święty kolor).
 

Szczątki Ekrema Uzunovicia znajdują się w trumnie nr 59. W piękny bezchmurny dzień Mirsada odnalazła nagrobek z nazwiskiem męża i otwarty grób. Usiadła na krześle zorganizowanym przez krewnych, aby przyjmować kondolencje. Dochodził do niej stłumiony głos Clintona, ale nie znała angielskiego. Zresztą i tak niezbyt interesowało ją, co mówił. Kolejne przemówienia, modlitwy i śpiewy. Tłum zareagował wściekle na serbskiego premiera – po raz pierwszy na ceremonii – gdy ten próbował złożyć kwiaty na wybranym losowo nagrobku. Imam zaapelował o szacunek. Cmentarz ucichł. Można było opuścić pierwszą trumnę. Imam wezwał do modlitwy. Tysiące ludzi oddało cześć zamordowanym. Pani Uzunović nie modliła się. Wstała z krzesła, zapaliła papierosa
i usiadła na ziemi obok pustego wykopu. Czekała. Teraz niech inni się modlą. Ona zmówiła już wystarczająco dużo pacierzy, teraz musi porozmawiać z Ekremem: prosiłeś, abym dbała o naszego syna. Zobacz, ma już 22 lata, studiuje. Pomaga nieść twoją trumnę, opuści ją do grobu i rzuci na nią grudkę ziemi. Wreszcie masz swoje miejsce.
 

3. PRAWO TO NIE WSZYSTKO - Okręg Mukono, Uganda
 

W niniejszym wniosku Tumushabe Clare Glorious uprzejmie wnosi o to, co następuje. W Ugandzie dokumenty prawnicze pełne są kwiecistych zwrotów z epoki kolonialnej. Pewnego letniego poranka adwokat Diana Angwech miała ze sobą dwa grube pliki takich dokumentów, które kartkowała i przeglądała. Rozprawa odbywała się w małym czerwonym budynku wciśniętym między poletko kukurydzy a bananowce, godzinę jazdy od stolicy kraju, Kampali. Wewnątrz, na betonowej podłodze, kilka drewnianych ławek stało na wprost stołu sędziowskiego, na którego czystej powierzchni leżały kalendarz, Koran i spięta sznurkiem wyświechtana Biblia.
 

Strażnik przy drzwiach odsunął się na boki do salki weszli ludzie, wypełniając ławki obok Angwech i za nią. Wdowa Clare Tumushabe z dwuletnią córką, najmłodszym z sześciorga dzieci, usiadła w czwartym rzędzie. Była w ciąży z córeczką, gdy jej mąż umarł – ostry ból głowy, w szpitalu nie udało się go uratować – a ona uczyła się precyzyjnie i przekonująco opowiadać
o tym, co spotkało ją potem.
 

Została wezwana – w żałobie i w ciąży – na spotkanie ważnych członków rodziny jej zmarłego męża i klanu. Poinformowano ją, że dzieci należą teraz do nich i że nie ma prawa korzystać z plonów z przydomowej działki (która też już nie należy do niej). Ponadto poznała szwagra, najstarszego brata zmarłego męża – starszy o 20 lat mężczyzna miał się niezwłocznie wprowadzić do jej domu i ożenić z nią. Byłaby jego trzecią żoną. Dom i trzy akry działki, którą mąż Tumushabe odziedziczył po ojcu, muszą przejść w całości na teściów (według tychże). Tradycja mówi, że wdowa jest częścią majątku, podobnie jak krzewy kawowe i drzewa kanawalii.
 

Tumushabe stanowczo zaprotestowała. Nie zaakceptuje nowego męża, a zmarły małżonek zadbał o dokumenty, z których wynikało, że to ona dziedziczy ziemię. Teściowie uznali, że rzuciła na męża urok, i zasugerowali, że nie może na niego liczyć, gdy ten leży w grobie. Tumushabe wezwała policję. Zbierała plony i drewno na opał, a groźby się nasilały i zaczęły dotykać również dzieci. Pewnego dnia ktoś z rodziny męża wtargnął na posesję, krzycząc, że Tumushabe zginie. W trakcie przepychanek wdowę zraniono w rękę pangą, maczetą z szerokim ostrzem, więc Diana Angwech zgłosiła napaść, aby jeden z prześladowców stanął przed sądem.
 

– W naszej pracy masz do czynienia z różnymi sytuacjami – o tym przekonywali nas Angwech i jej współpracownicy, gdy towarzyszyłyśmy im w trakcie objazdu wsi w środkowej Ugandzie. Pocieszasz, doradzasz, uwrażliwiasz policjantów i starszyznę, tłumaczysz społecznościom, że zastraszanie owdowiałych kobiet w celu przejęcia majątku jest zabronione, nawet jeśli robią to teściowie. – Ludzie bywają całkowicie zaskoczeni, że to jest niewłaściwe – prawniczka Nina Asiimwe wspomina swoje pierwsze pogadanki po dołączeniu do zespołu specjalistów w biurze International Justice Mission (IJM), organizacji z Kampali, która zatrudnia Angwech. Można śmiało rzec, że bronią wdów – prawnicy, pracownicy socjalni oraz śledczy wykorzystują prawo, aby podważyć odwieczne założenia dotyczące kobiet, które straciły mężów. IJM jest organizacją non profit, która wspiera pomoc prawną w innych krajach świadczoną na rzecz zubożałych ofiar przemocy i gwałtów. W pewnym sensie działalność oddziału z Kampali ma skromny charakter: to pilotażowy program prowadzony na ogół w wiejskiej części kraju, na wschód od stolicy. Chodzi o zapewnienie bezpłatnej pomocy prawników i pracowników opieki społecznej ofiarom przestępstw znanych w całej Afryce Wschodniej i Południowej jako „przejmowanie majątku” – zmuszanie ludzi słabszych groźbami słownymi albo fizyczną przemocą do rezygnacji z ziemi, której w świetle prawa są właścicielami.
 

Względy historyczne i współczesne decydują o tym, że w tej części globu to wdowy padają najczęściej ofiarą przejmowania majątku. Ponad dwie trzecie z 39 mln mieszkańców Ugandy produkuje samodzielnie przynajmniej część potrzebnego pożywienia, więc własny dom i grunty to najmocniejszy gwarant bezpieczeństwa. Ludzie są bardzo często chowani blisko domu, więc osoba go posiadająca sprawuje także pieczę nad historią rodzinną, honorem i statusem rodu. Szybki wzrost ludności Ugandy oraz kredytów hipotecznych napędza zwyżkę cen gruntów. Dom
i otaczające go pola uprawne stanowią potencjalne zabezpieczenie kredytu na cele inwestycji biznesowych albo gromadzenia ziemi.
 

To wszystko kwestie, których tradycyjna kultura Ugandy nie wiąże z wdową. Konstytucja, zmieniona w 1995 r. i będąca źródłem narodowej dumy, gwarantuje równość płci. Najnowsze przepisy rozszerzają prawa spadkowe na żonę i dzieci płci żeńskiej. Tyle prawo. W praktyce, zwłaszcza na obszarach wiejskich, pokutuje przekonanie, że tylko mężczyźni mogą dziedziczyć ziemię
albo być jej właścicielami. Wdowieństwo znosi pozycję społeczną kobiety; to rodzina i klan męża decydują o jej dalszym losie – kto przejmie ziemię, do kogo trafią dzieci i wreszcie z kim będzie teraz uprawiać seks.
 

– Do tego dochodzi stygmatyzacja – tłumaczy Asiimwe. – Wdowa ma po prostu pecha. Jest przeklęta. Obwiniają ją za śmierć męża. Wdowy zgłaszają się zatem do IJM, a pracownikom organizacji przyświeca jeden naczelny cel: zaszczepienie przekonania – w Mukono, a być może w całej Ugandzie i poza nią – że przejmowanie domów, ziemi, przemoc, groźby, fałszerstwa są złe, ale przed wszystkim karalne. Muszą działać z wyczuciem i dyplomatycznie. Na zebraniach wiejskich Asiimwe zawsze zwraca się do starszyzny „moi ojcowie i moje matki”. Przekonuje, że zdaje sobie sprawę, iż nadużycia wobec wdów to najczęściej spór rodzinny, którego rozwiąza-nie ceduje się na przywódców klanów, cieszących się szacunkiem.
 

Narzeka, że wysiłek często idzie na marne, bo przywódców można przekupić albo zastraszyć. Słyszę, że używa mocnych słów w lokalnym języku luganda: okubba (kradzież) i kimenya mateeka (przestępstwo). Błaga słuchaczy, aby pomyśleli, jaka przyszłość czeka wdowę wygnaną z domu przez grabieżców z maczetami. Rodzina może jej nie przyjąć z powrotem, bo będzie zbyt biedna albo nie uznaje jej już za swoją. Wdowa może trafić na bruk albo nawet zostać prostytutką.
 

– To rodzi ogromne problemy w społeczności – kontynuuje Asiimwe. – Dzieci będą się wychowywać na ulicy i jeść raz, a nie trzy razy dziennie. Pojawi się problem niedożywienia.
 

Zmiany są powolne. Były policjant, który teraz kieruje sekcją dochodzeniową IJM w Mukono, wspomina zdziwienie kolegów po fachu, którym tłumaczył, jak gromadzić dowody w tego typu sprawach i których uczulał, aby nie lekceważyli gróźb wobec walczących o swoje prawa wdów.
 

Groźby są powszechne do tego stopnia, że często otrzymują je sami śledczy (dlatego IJM prosiła, by nie podawać jego nazwiska). Trafiają się też niezwykle skomplikowane sprawy. W porządku prawnym Ugandy istnieje szereg sposobów na usankcjonowanie posiadania ziemi: przedkolonialnych i współczesnych, co czasem utrudnia udowodnienie, kto posiadał prawo własności jeszcze przed śmiercią męża. Ugandyjczycy są niechętni instytucji testamentów, widząc w nich proszenie się o śmierć. Sporo jest konkubinatów – kobiety dowiadują się po śmierci męża, że nie było to małżeństwo w świetle prawa spadkowego.
 

– Osobiście jednak wierzę, że jest nadzieja – usłyszałyśmy w czerwcu 2016 r. od Alicji Muhairwe Mparany, prawniczki i dyrektorki do spraw sądowych. – Mamy już dziewięć wyroków skazujących w tym roku.
 

Tymczasem 23 czerwca przypadał szósty Międzynarodowy Dzień Wdów. W największym mieście w Mukono trawiasty placyk obok budynku sądu wyznaczono jako miejsce specjalnej uroczystości dla „Szanownych Wdów”. Przemawiały ważne osoby: szef policji, burmistrz oraz… Clare Glorious Tumushabe. Ona stała przy mikrofonie zdecydowanie najdłużej. Tumushabe opowiadała, jak z pomocą udało jej się zachować majątek.
 

– Kochałam tylko jednego mężczyznę – krzyczała w Lugandzie niczym kaznodzieja, ku aplauzowi Szanownych Wdów. – Zapytałam wtedy klan męża: „Jak to sobie wyobrażacie? Oddacie mnie innemu? Nie brałam ślubu z wami wszystkimi”.
 

Trzy miesiące później dowiedziałyśmy się, że mężczyzna, który zaatakował Tumushabe, został skazany za „agresję i uszkodzenie ciała”. Wyrok: pozbawienie wolności na rok. Tumushabe i prawnicy nie potrafili ukryć radości. Rodzeństwo skazanego wściekło się i główny śledczy obawiał się o bezpieczeństwo wdowy i dzieci. – Wzmocniliśmy środki ochrony. Ruszamy do lokalnej społeczności, aby uwrażliwić ich na problem. Wdowa jest sama, ale to twarda i silna kobieta – uspokaja śledczy.
 

Tekst: Cynthia Gorney

Zdjęcia: Amy Toensing