Ania jako wolontariuszka Fundacji Dzieci Afryki podjęła się realizacji projektu „Budujemy szkołę w Ghanie”. Zadeklarowała się, że jeśli pieniędzy nie starczy, to szkołę wyposaży za własne środki. Dzięki ogólnopolskiemu zrywowi pieniędzy wpłynęło na konto ponad dwa razy więcej! I tak w 2013 r. nie tylko otwarto szkołę, ale też zamontowano kolektor słoneczny i wybudowano studnię.  A za realizację swojego pomysłu Ania otrzymała Travelera 2013 w kategorii "Społeczna inicjatywa roku”. Po dwóch latach wraca do Ghany z nowym projektem „Edukacja pełna inspiracji”. Co zastanie na miejscu? Czego się spodziewa? O swoich wrażeniach opowiedziała Travelerowi kilka godzin przed wylotem.

Jak się czujesz przed podróżą?
Inaczej niż dwa lata temu. Teraz wiem, do kogo jadę, a jadę do bliskich mi osób. W ciągu tych kilku tygodni niezwykle się ze sobą zżyliśmy. Jak odjeżdżałam, mówili mi: „Madame, please don’t go. Wiem, że szkoła działa i chcę zobaczyć jak. Chce zobaczyć dzieci, które w ciągu dwóch lat na pewno bardzo się zmieniły. Myślę, że dwa lata temu było więcej stresu – wyjeżdżałam  na sześć tygodni, nie wiedziałam do kogo jadę i czego mam się spodziewać. Widziałam tylko kilka zdjęcia i słyszałam parę opowieści.
Co na miejscu zdziwiło cię najbardziej?
Kiedy jechałam tam pierwszy raz, wielu rzeczy nie rozumiałam albo wydawało mi się, że łatwo będzie je zmienić. Ale to są inne realia, których  nie jesteśmy w stanie zrozumieć, oglądając je europejskim okiem. Musi upłynąć trochę czasu. Pierwsza rzecz , jakiej nie mogłam pojąć to, dlaczego nie wszystkie dzieci chodzą do szkoły. To jest coś, czego na razie nie da się przełamać. Wydawało mi się, że powodem jest mentalność rodzin, przecież edukacja w Ghanie jest bezpłatna. Teoretycznie. Dziecko musi być jednak wyposażone w mundurek, zeszyty, ołówek… I często przekracza to możliwości rodziców.  Drugim powodem jest praca na polu. Kiedy są zbiory, wiele dzieci musi pomagać rodzicom. Szczególnie, że w północnej części Ghany jest tylko jedna pora deszczowa i podczas niej wszyscy muszą zarobić na cały rok. Wioska jest też słabo ulokowana. Mam wrażenie, że cała pomoc trafia gdzieś obok. Pamiętam, jak przejeżdżałam busem z północy na południe Ghany. Mniej więcej co 100 km zmieniały się krajobrazy, pojawiały słupy wysokiego napięcia – im bliżej południa tym lepiej wyposażone domy. A w wiosce Bunduli nie było nawet studni ani prądu. Różnica między północą, a południem Ghany jest po prostu ogromna. Widać to nawet w przewodnikach po Ghanie. Ponad 90 procent opisywanych w nich miejsc znajduje się na południu: Akra, Cape Coast, Kumasi - i tu dla nich kończy się Ghana. A tego kraju jest przecież jeszcze 2/3!
Jaka jest dzisiejsza Ghana?
Rozwija się. Nie ma tu teraz wielu konfliktów – w północnej Ghanie ostatni większy miał miejsce 10 lat temu. Prowadzonych jest sporo inwestycji, np. z Chin. Widać jednak, że ten kraj nadal ma wiele potrzeb.
Dzieci z Bunduli chcę chodzić do szkoły?
Bardzo. I myślę, że jest to domena tych krajów, gdzie nie ma takiej możliwości. Chociaż nie mówię o całej Afryce, co zawsze podkreślam, ani nawet o całej Ghanie, mówię tylko o pewnym wycinku jednej kultury. Tam, gdzie jadę, dzieci są niezwykle chętne. Jeżeli o cokolwiek pytałam, zawsze był las rąk. Pełen entuzjazm. Wszyscy chcieli coś zrobić i czegoś się nauczyć.  Mam wrażenie, że te dzieci  wiedzą, że edukacja wiąże się z lepszą przyszłością i pozwoli im zrealizować marzenia.
Jakie?
Bardzo wiele dzieci chciałoby zostać nauczycielami. Myślę, że to wynika z prestiżu, jaki ma tam praca w szkole. W tej chwili w Ghanie brakuje nauczycieli z wyższym wykształceniem. Wierzę, że dzięki edukacji może się to zmienić.
Jaki jest plan na te dwa tygodnie?
Pobudka o siódmej rano. Chociaż mieszkańcy Bunduli wstają jeszcze wcześniej. Tu życie toczy się w rytmie słońca, wszyscy starają się unikać największych upałów. W czasie pierwszego tygodnia, będę zajmować się szkołą w Bunduli. Mam przygotowane gry i zabawy. Chcę też zobaczyć, jak działa wioska, porozmawiać z mieszkańcami. Jestem ciekawa ich postępów w nauce. W drugim tygodniu pojadę do innej wioski i będę współpracować ze stacjonującą tam od kilku lat siostrą zakonną. Planujemy wyposażyć „Study Center”,  zapoznać mieszkańców z tym miejscem, opowiedzieć, jak mogą z niego korzystać.
Boisz się czegoś?
Boję się, że może mnie złapać malaria i z moich planów nic nie wyjdzie. To byłby chyba najgorszy scenariusz. Poprzednio, kiedy jechałam z planem wybudowania szkoły, obawiałam się, że to mi będzie zależeć bardziej niż mieszkańcom. Dlatego starałam się, aby wiedzieli, że ja im tylko w pewien sposób pomagam, ale szkoła jest przede wszystkim ich dziełem.
Czy to właśnie „świadome pomaganie”, o którym piszesz na swoim blogu?
Zanim coś robię, zastanawiam się, czy jest to właściwe. Wiem, że tej wiosce można by jeszcze wiele podarować, ale chcę tego uniknąć. Na przykład poprzednio zabrałam ze sobą farby, które szybko się skończą i których dzieci z Bunduli nie będą mieć przez kolejnych kilka lat. Na dłuższą metę takie pomaganie mija się z celem. Lepiej spakować w to miejsce coś, co będzie mogło służyć dłużej. I teraz nie popełniłam tego błędu. Walizka jest lżejsza. Z tego, co im zawiozę, będą mogli  korzystać dłużej. Gry i zabawki, nawet jeśli się zniszczą, mogą być wykorzystane inaczej, np. puzzle czy kolorowanki można wykonać samemu od nowa. To może być właśnie inspiracją, zachętą do innego spojrzenia na naukę. Bo w Ghanie dominuje wykładowy sposób przekazywania wiedzy. Chociaż nie jestem z wykształcenia pedagogiem, to prowadziłam szkolenia o metodach edukacji. Starałam się ich prawdziwie zainteresować. I to działa! Podczas poprzedniej wizyty w Bunduli przypadały moje urodziny. Z tej okazji (choć podtekst był inny) przystroiliśmy boisko rysunkami dzieci, przygotowaliśmy występy i zaprosiliśmy rodziców. Rodzice mogli zobaczyć, jak rozwijają się ich dzieci, a wszystkiemu przyglądało się rodzeństwo, które nie może chodzić do szkoły. Chcieliśmy przez to przekazać rodzicom: „wyślijcie swoje kolejne dzieci do szkoły”. Innym razem szykowałam się już do snu w swojej chacie. Było ciemno, paliły się tylko lampy naftowe. Nagle słyszę: „one, two, three…” -  chórek dziecięcych głosów. Okazało się, że jedna z dziewczynek uczyła angielskiego swoje młodsze rodzeństwo, które nie mogło chodzić do szkoły. To są takie momenty, które pokazują że warto. Niestety nauczyciele w Ghanie często stosują kary cielesne.
Reagujesz na to?
Nie robiłam scen, nie wyrywałam się krzycząc z oburzenia, ale na sytuację, której byłam świadkiem, miałam wpływ. Rzecz działa się w szkole katolickiej, w której znałam lokalnego misjonarza. Opowiedziałam mu o problemie i wiem, że sprawa miała ciąg dalszy.
Kim chciałabyś zostać w pamięci mieszkańców?
Największą nagrodą będzie świadomość, że zaszczepione przeze mnie pomysły są wykorzystywane i rozwijane. Wiem, że bez czyjejś pomocy nie byliby w stanie wszystkiego doświadczyć. To też mnie napędza. I chociaż zzasami potrzebowałam wytchnienia, zaraz mówiłam sobie: „dobra, odpoczywać będziesz w domu, a tutaj trzeba działać”. To ciężka praca, ale i dobra nauka.
Szkoła w Bunduli nosi imię Ryszarda Kapuścińskiego. Dlaczego?
Kapuściński rozpoczął swe podróże po Afryce właśnie od Ghany. Dzieci z Bunduli wiedzą kim był patron ich szkoły. Opowiadałam im, że autor odkrywał ich kontynent i dzięki niemu wiemy, jak kiedyś wyglądała Afryka. Zostawiłam kilka książek. Ciekawa jestem, ile z tego pamiętają. Na budynku szkoły znajduje się też wiele cytatów, które mają inspirować. Jeden z nich - Wiktora Hugo – głosi: „Kto otwiera szkoły, zamyka więzienia”. Jestem dobrej myśli.