Przed domami powoli rozpalają paleniska, żeby przygotować śniadanie. Będzie się składało z tego samego co obiad i kolacja, czyli ryżu. Na więcej nie mogą sobie pozwolić. Niektórzy mieszkańcy wolą go spożywać w płynnej formie. Chodzi tu o ryżowe whisky, z wyrobu którego lud Padaung jest znany   w całym regionie. Dean Chapman, fotoreporter, który przez kilka lat mieszkał z birmańskimi uchodźcami, zapewnia, że smakuje ona wyśmienicie. Szczególnie przed śniadaniem.

Kobiety jednak, bardziej niż z produkcji alkoholu, znane są ze swoich szyj, wokół których mają oplecione metalowe obręcze ważące nawet 5 kg. Przez całe życie zgniatają im one obojczyki i deformują żebra, przez co tworzą optyczne złudzenie wydłużonej szyi. Tak naprawdę nikt nie wie, skąd wziął się ten zwyczaj. Jedne kobiety mówią, że pierwotnie była to ochrona przed napaścią tygrysa, inne, że próba oszpecenia ich w oczach mężczyzn z obcych plemion. Niezależnie od tradycji te metalowe obręcze stały się dziś dla nich sposobem na zarobek, a zarazem ich największym więzieniem.

Bo tak naprawdę historia kobiet  Padaung to opowieść o niekończącej się walce o wolność. Z rodzinnej Birmy uciekły przed brutalnym reżimem w latach 80. XX w. Powrót wciąż wiąże się dla nich ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Za granicą znalazły schronienie w obozach dla uchodźców, ale z powodu zainteresowania przeniesiono je do specjalnych wiosek. – Gdy kobiety zbiegły do Tajlandii, wielu miejscowych biznesmenów zwęszyło pieniądze i zaczęło promować wioski z kobietami o wydłużonych szyjach jako atrakcję północno-zachodniego regionu kraju – mówi nam Chapman. Za noszenie obręczy kobiety dostają parę bahtów miesięcznie lub worek ryżu. Niewiele, ale dzięki temu nie umierają z głodu jak inni birmańscy uchodźcy. Obręcze to dla nich jedyna możliwość zarobku. – Choć oczywiście to nie wygląda tak różowo. Sam widziałem, jak jedna kobieta była zmuszona sprzedać swój naszyjnik, bo nie miała pieniędzy na jedzenie – wspomina fotograf. I dodaje, że bardzo bolesne jest dla nich, gdy słyszą, jak ktoś nazywa je „ludzkim zoo” lub porównuje je do żyraf. – Trzeba pamiętać, że życie w tych wioskach to ich rzeczywistość, a nie spektakl dla turystów – podkreśla.

Starsze przedstawicielki plemienia wydają się pogodzone z sytuacją. Dla nich obręcze na szyi to coś tak naturalnego, jak dla nas używanie błyszczyka. Przecież mają je na sobie nieprzerwanie od dzieciństwa. Co roku jedna z kobiet Padaung, specjalnie do tego przyuczona, dokładała im kolejne obręcze, aż do osiągnięcia maksymalnego wydłużenia. Młodsze chętnie zdjęłyby jednak naszyjniki i ruszyły w świat, żeby zdobyć wykształ  cenie. O tym przynajmniej marzy Zember. Niestety tajlandzki rząd regularnie odrzuca jej wnioski o możliwość wyjaz  du do Nowej Zelandii, mimo że zdobyła wszystkie potrzebne dokumenty i spełniła wymogi. Dziewczyna wie, że to z powodu jej długiej szyi. A raczej tego, że tutejszym władzom zależy, żeby tradycja obręczy jak najdłużej przyciągała turystów, a wraz z nimi przynosiła pieniądze. Zember zdecydowała się zdjąć naszyjnik. Co wzbudziło dezaprobatę pozostałych mieszkanek wioski. – To dziwne uczucie nie mieć niczego na szyi. Przyzwyczaiłam się dopiero po dwóch tygodniach – opowiada dziewczyna. Dla turystów jest właściwie transparentna.

Bo pozorny spokój poranka to tylko  cisza przed burzą. Za chwilę przyjadą pierwsze grupy żądnych wrażeń backpackersów. Rocznie przybywa ich tu ponad 400 tys. Od przedpołudnia zaczynają krzątać się po wiosce i zaglądać w każdy jej kąt. Robią tyle zdjęć, na ile tylko pozwoli bateria, pytają, czy mogą dotknąć obręczy, targują się o pamiątki. Kobiety w tym czasie wykonują swoje prace domowe. Starają się nie przejmować ciekawskimi spojrzeniami. Po tylu latach nie robi to już na nich wrażenia. Wiedzą, że i ci turyści wieczorem wyjadą i o ich istnieniu będą im przypominać fotografie, które raz czy dwa pokażą znajomym. – Szkoda tylko, że tak rzadko zdarza się im zapytać tych kobiet, jak one się czują, co myślą – mówi Chapman. – Bo za każdą   z nich kryje się niezwykle bohaterska historia. I to właśnie chciałem przekazać w moich zdjęciach – dodaje. Tylko nigdy nie ma na to czasu, bo turyści podejmują decyzje o przyjeździe do takiej wioski równie szybko, jak o niej zapominają. A może choć chwila refleksji sprawiłaby, że ten dzień spędziliby zupełnie inaczej.