Zostali już tylko we trzech. Charley Gray przez  ostatnie dni był tak słaby, że nie mógł mówić ani chodzić. Przywiązany liną do grzbietu wielbłąda był dodatkowym obciążeniem. Gdy zmarł, zdecydowali się wykopać mu grób. Z pewnością czuli, że teraz łatwiej im będzie pokonać ostatnie 150 km do Cooper Creek, gdzie czekać ma na nich reszta ekspedycji. Ostatnie 150 km – powtarzają sobie. Wyobrażają sobie, że na miejscu dostaną chrupiącą jagnięcinę polaną masłem i litry herbaty doprawionej rumem. Następnie porządnie się wyśpią i razem wrócą do Melbourne. Tam odbiorą nagrodę 2 tys. funtów i przejdą do historii jako pierwsi, którzy przebyli Australię z południa na północ i z powrotem. Robert O’Hara Burke, lider ekspedycji, widzi już, jak jego ukochana rzuca się mu w ramiona i przyjmuje zaręczyny. William Wills, odpowiedzialny za nawigację, rozmyśla o publikacjach naukowych. No i te nagłówki gazet: Największa ekspedycja w historii Australii zakończona sukcesem!
 

Kilka dni później zauważają zmianę krajobrazu. Na pustyni pojawiają się pojedyncze rośliny i słychać odgłosy zwierząt. Wiedzą, że są już bardzo blisko, zjadają ostatni kawałek Billiego, ukochanego konia Burke’a. Docierają do „obozu 65” nad rzeką Cooper Creek o zmierzchu 21 kwietnia 1861 r. Przez cztery miesiące przebyli 3 tys. km nieprzyjaznej australijskiej ziemi.
 

Burke jedzie pierwszy, gotowy na powitanie. Wydaje z siebie okrzyki. Nikt jednak nie odpowiada. Nie ma też ognia i gotującej się strawy. Burke, Wills i King nie wierzą własnym oczom. Po ich kompanach, którzy mieli na nich czekać, nie ma śladu. Został jedynie napis wyryty na pniu rozłożystego eukaliptusa: Kopcie 3 stopy na północny zachód. I data: 21 kwietnia 1861 r.

 

Osiem miesięcy wcześniej.   W poniedziałek 20 sierpnia 1860 r. na ulicach Melbourne panuje ogromne poruszenie. Wszyscy chcą zobaczyć członków Wiktoriańskiej Ekspedycji Badawczej, którzy jako pierwsi mają przejść z południa na północ kraju. To największa i najdroższa tego typu wyprawa w historii Australii. Oczekiwania są ogromne. W końcu będzie wiadomo, co kryje się na północy kontynentu. Podejrzenia są bowiem różne: Chiny, lądowe morze, siedlisko dzikich zwierząt, lud niezwyciężonych wojowników. Zostanie też wyznaczona trasa, którą pociągnąć będzie można linię telegraficzną łączącą Australię z resztą świata. Do tej pory wysłanie wiadomości do Londynu i uzyskanie nań odpowiedzi trwało blisko cztery miesiące.
 

Już 15 tys. osób tłoczy się w parku Królewskim, w którym trwają ostatnie przygotowania. Niektórych niepokoi dziwny zapach dochodzący z budynku. To odór dumy ekspedycji: wielbłądów. Sprowadzono je z Indii specjalnie na tę okazję. Każdy z nich ma wodoodporne wdzianko z dziurą na garb, buty skórzane zaprojektowane na kamieniste podłoże i poduszki powietrzne na wypadek przekraczania głębokich strumieni.
 

Cały bagaż to ponad 20 ton. W tym chiński gong, wanna,  dębowe biurko wraz z rzeźbionymi krzesłami, zastawa, 6 ton drewna na opał, pięć dmuchanych poduszek na hemoroidy. Wszystko popakowane na sześciu wozach. W ekspedycji weźmie udział 19 mężczyzn, 23 konie i 25 wielbłądów. Mają do pokonania 5 tys. km – drogę porównywalną z przejściem z Londynu do Moskwy. Na jej zrealizowanie najznamienitsi obywatele Melbourne przeznaczyli rekordową sumę 57 tys. funtów.
 

Zamiast o 13, półkilometrowa procesja wyrusza o 16. Pierw-szego dnia udaje jej się dotrzeć jedynie na obrzeża Melbourne, czyli jakieś 7 km. Jeden wóz rozpada się tuż po wyjechaniu z parku. Poślizgnął się na odchodach jednego z wielbłądów. Inne grzęzną w błocie. Później będzie tylko gorzej.