Na ekranie nerwowy chłopak włóczy się po Gdańsku z piękną Francuzką. Przed Halą Targową gdański cwaniak sprzedaje im horoskopy, później idą na próbę teatrzyku Bim-Bom, a wieczór spędzają w jazzowych piwnicach. Gdańsk końca lat 50., pokazany w Do widzenia, do jutra Janusza Morgensterna, to czarujące otwarte miasto z artystyczną aurą. Myślałem, że to już przeszłość. Z błędu wyprowadziła mnie jednak znajoma gdańszczanka: „Jeśli tak myślisz, to nie znasz Gdańska! Ta atmosfera jest u nas do dziś”. Pojechałem więc do Gdańska szukać twórczego fermentu.

 

Snobizm na Wrzeszcz

Ktoś mi powiedział, że w Gdańsku nie ma starówki. To znaczy jest, ale nie tam, gdzie wszyscy myślą, że jest. W skrócie: Długi Targ, Dwór Artusa i Neptun to nie starówka, a Dworzec Główny, pomnik Poległych Stoczniowców i wieżowiec Zieleniak to starówka! (uwaga, w Gdańsku mówi się tylko „Stare Miasto”). Pomyślałem więc, że swoją włóczęgę zacznę po prostu od centrum. - Teraz centrum Gdańska jest we Wrzeszczu - słyszę od kolegi z Trójmiasta. - Dzielnica się rewitalizuje, tworzy się „snobizm na Wrzeszcz”. No i jest duży ferment - dodaje. Ten ferment to Garnizon Kultury, przestrzeń kulturalna powstająca w miejscu dawnych koszar kawalerii. Ta część miasta była niedostępna dla mieszkańców przez ostatnie 100 lat.

Teraz ściągają tu tłumy. Patrzę na Stary Maneż i szczęka mi opada. To z pietyzmem odrestaurowany zabytkowy budynek ujeżdżalni. Koncertowali tu już Marianne Faithfull, Gordon Haskell i moja ulubiona amerykańska wokalistka folkowa Rykarda Parasol. W sąsiednim Esprit Haus ulokowała się klubokawiarnia Sztuka Wyboru - wybierać można, a nawet trzeba, wśród książek, obrazów i polskiego designu. Z herbatą i pysznym ciastkiem w ręku.

Salonem Wrzeszcza - i jego stołówką - stała się po metamorfozie ul. Wajdeloty. Wzdłuż niej zachowała się XIX-wieczna zabudowa: mieszczańskie kamienice, niektóre z wieżami w narożnikach. Zamawiam humus w Hummuslandzie. 17 zł za obfitą porcję delikatnej pasty z pitą podanej przez ekipę wkładającą wiele serca w każdy talerz! Jeszcze kawa w klubokawiarni Kurhaus na pobliskiej ul. Aldony - ale nie ze zwykłego ekspresu. Oni tu w Gdańsku zaparzają kawę w laboratorium. Do wyboru alternatywne sposoby zaparzania: chemex, aeropress czy drip. Dzieje się to na moich oczach i wygląda jak artystyczny happening. Przy kawie podsłuchiwałem rozmowy miejscowych. Dwóch studenciaków ustaliło, że zaraz jadą na ul. Elektryków, do Stoczni, strzelić sobie „piwo z kontenera” i posłuchać muzyki na żywo.

Też nabrałem ochoty na piwo z kontenera, więc pojechałem za nimi. Ul. Elektryków to wyłączona z samochodowego ruchu przestrzeń na postoczniowych terenach, gdzie funkcję barów pełnią kontenery, a siedzieć można np. na starych fotelach z pociągów SKM. Ale czad! Sączę stoczniowca z Browaru Bytów w miejscu, gdzie pracował Lech Wałęsa. Kilku zapaleńców na nowo wpompowało tu życie i uratowało od rozbiórki (niestety te tereny nie zostały wpisane na listę zabytków i wciąż wisi nad nimi widmo wyburzenia). Przenoszę się do pobliskiej 100czni. To właściwie miasteczko zbudowane z 17 kontenerów. Kuchnia z całego świata (7 gastronomii), winylownia (możecie słuchać, a możecie też kupić), studio tatuażu. I to, co najważniejsze: twórczy ferment. Pracownie artystów, koncerty, spotkania z inspirującymi ludźmi.

Jest też kontener gościnny: co tydzień inny artysta prezentuje w nim swoje prace. - Część kontenerów celowo jest niezagospodarowana, każdy może przyjść i zaproponować sposób ich aranżacji, są jak klocki Lego - zachęca inicjatorka 100czni Alicja Jabłonowska. Odlotowy jest też Klub Sztuki Alternatywnej „Protokultura” na ul. Niterów, ale dziś dochodzą z niego bardzo ciężkie brzmienia, więc wchodzę tylko na chwilę. W dawnych halach stoczni panuje surowy industrialny klimat. Bywa, że ludzie są w nich zamykani. A to, czy uda im się włączyć prąd, a potem muzykę, światła, odnaleźć muzyków i doprowadzić do rozpoczęcia imprezy, zależy tylko od nich. To zabawa zwana Escape Party. Klub leży kilka metrów od basenu stoczniowego, w którym cumują statki.

Galeria sztuki pod chmurką

Do Nowego Portu pojechać musiałem. Bo gdzie szukać artystycznego fermentu, jeśli nie w najbardziej oryginalnej części Gdańska przepełnionej tęsknotą za wielkimi podróżami (w PRL-u Nowy Port słynął z ucieczek za granicę, np. w ładowni statków). Dziś ściągają tu artyści, m.in. za sprawą działającego w odrestaurowanym budynku dawnej łaźni Centrum Edukacji Artystycznej „Łaźnia 2”. Prezentowane tu prace powstają często w dialogu z dzielnicą, jej historią, specyfcznym klimatem.

Oprócz przestrzeni wystawienniczej w obiekcie znajdują się: czytelnia artystyczna, pracownia animacji oraz kino studyjne KinoPort nawiązujące do tradycji kin osiedlowych. - Kiedyś ludzie przychodzili na wydarzenia artystyczne nawet w kapciach, ale to się niestety skończyło. Z drugiej strony widzowie z KinoPortu po seansie wpadają na jedzenie do mnie, więc nie narzekam - mówi Iwona Kwiatkowska, właścicielka restauracji Perła Bałtyku, do której zachodzę na wyśmienite placki ziemniaczane i barszcz z krokietem. Dawniej była w niej portowa mordownia, bywało, że lała się krew. Ludzie powiadają, że na górze były pokoiki do wynajęcia na godziny.

Dziś jest jak samotny okręt płynący przez piękną, ale mocno zaniedbaną, stojącą trochę z boku dzielnicę. Organizowane są tu wieczory autorskie, wystawy, śpiewanie szant. Ulicą Władysława IV dochodzę do Martwej Wisły. Jest tu doskonały widok na Twierdzę Wisłoujście po przeciwnej stronie kanału, a w oddali można dostrzec dźwigi Stoczni Remontowej na wyspie Ostrów. Nowy Port, ta najbardziej morska dzielnica Gdańska, nie ma bezpośredniego dostępu do morza, nie ma plaży - cała linia brzegowa została zaanektowana przez port. I choć dzielnicy nie dane było stać się kurortem takim jak Brzeźno czy Jelitkowo, szczególne sąsiedztwo zawsze wypełniało ją odgłosami nieznanymi innym gdańszczanom, jak np. regularne trąbienie promu odpływającego do Szwecji.

W Gazecie Pomorskiej czytam o nowym, 60. już muralu (Memling w pikselach), jaki właśnie powstał na jednym z bloków Zaspy. O co chodzi z tymi muralami? Zapisałem się na spacer z lokalnym przewodnikiem. To kolejna superinicjatywa w Gdańsku. Sami mieszkańcy, którzy przeszli szkolenie i zdali egzamin, oprowadzają po swoich dzielnicach. Genialne!

Większość murali powstała w ramach festiwalu Monumental Art, który ściągał do Gdańska najlepszych muralowców z Polski i ze świata. Dzięki nim PRL-owskie blokowisko zamieniło się w galerię sztuki. Mamy tu pełen przegląd stylów: od street artu, przez malarstwo fguratywne i historyczne, aż po czysto dekoracyjne. Są murale poświęcone Czesławowi Miłoszowi i Lechowi Wałęsie, inne podejmują takie tematy jak: miłość, wolność, kryzys. Z Zaspy pędzę na Dolne Miasto, gdzie mam namiary na pyszne bajgle i piwo rzemieślnicze. Rzecz Jasna to knajpa na terenie Królewskiej Fabryki Karabinów.

Miejsce, gdzie kiedyś produkowano pruską broń, ożyło za sprawą artystów, którzy mają tu swoje pracownie i studia projektowe. Odbywają się tu spektakle Festiwalu Teatrów Plenerowych „Feta”, a ja w ramach projektu Miejsca podziwiam zmysłową instalację Życie Marcina Zawickiego. Artysta wniósł do kotłowni KFK tytułowe nowe życie, instalując w niej konary obumarłych drzew. Od czerwca działa tu też Podwórko, pierwszy w Gdańsku nocny market ze street foodem z całego świata.

Dwudniówkę kończę w głowie Franza Kafki, czyli w klubokawiarni Józef K. na Piwnej. Czego tu nie ma! Maszyny do pisania, kapelusze, drzewo, walizki, książki. W tej rupieciarni ludzie snują się z poetyckim szaleństwem w oku. - Co mylisz o wieczności, kolego? - czytam napis na obrazie. Zamawiam wino, może coś się rozjaśni. Przysiada się gość. Wygląda, jakby płacił wierszem za piwo. Nikomu się nie śpieszy. I nagle to wszystko przeszywa dźwięk saksofonu. Jazzowa zadymka w Józefku! Jestem w niebie. Do widzenia, już jutro.