W pewien weekend w 1939 roku, na krótko przed wybuchem II wojny światowej, odwiedzający Muzeum Nauki w Londynie mogli zobaczyć kilkunastu młodych mężczyzn patrzących przez mechanizm złożony z wirujących luster na oddalony o parę metrów obracający się dysk. Zaraz nad nimi wisiał samolot braci Wright, czyli Wright Flyer z 1903 roku, ale eksperymentatorzy liczyli na coś znacznie bardziej ambitnego niż lot w ziemskiej atmosferze. Wierzyli, że pewnego dnia będzie możliwe podróżowanie do innych światów i próbowali zaprojektować urządzenia nawigacyjne potrzebne do takich wypraw.
 

Jestem obecnie jedynym ocalałym z tej nielicznej grupy członków Brytyjskiego Towarzystwa Międzyplanetarnego. Chociaż żaden z nas nie przypuszczał, że od pierwszego lądowania na Księżycu dzieliły nas tylko trzy dekady, rozmyślaliśmy już nad problemami, które mogły się pojawić w trakcie takiej podróży. Jednym z nich, znanym dobrze już nawet Juliuszowi Verne'owi, gdy pisał „Z Ziemi na Księżyc” w 1865 roku, było to, że przez większość czasu pasażerowie statku kosmicznego znajdować się będą w stanie nieważkości.
 

Ze względu na brak możliwości odwzorowania tego efektu na Ziemi przez czas dłuższy niż kilka sekund, nikt nie wiedział jak będzie reakcja organizmu ludzkiego. Przewidywano różne przerażające scenariusze: według jednego serce astronauty miałoby zacząć uderzać w niekontrolowany sposób przy zerowej grawitacji, czyniąc śmierć śmiałka szybką, ale miłosierną.
 

Pojawiło się jednak nad wyraz proste rozwiązanie: uczynić z pomieszczenia mieszkalnego na statku kosmicznym powoli obracający się bęben, aby siła odśrodkowa dała pasażerom uczucie ciężaru, co pozwoliłoby im chodzić na cylindrycznej „podłodze”. Mój zmarły przyjaciel Stanley Kubrick przedstawił to w dość wielkiej skali w hotelu Hilton pokazanym w filmie 2001: Odyseja Kosmiczna.
 

Tak więc, my, przedwcześni kadeci kosmiczni lat trzydziestych XX wieku zaprojektowaliśmy obracający się statek kosmiczny, ale pozostawała do rozwiązania pewna ważna kwestia: jak obserwować księżyc i gwiazdy, gdy obracamy się kilkanaście razy na minutę? Na szczęście, astronomowie już dawno rozwiązali ten problem w przypadku obracającej się raz dziennie Ziemi. Służy do tego instrument zwany koelostatem. Urządzenie to wykorzystuje lustra poruszające się w taki sposób, że odbite niebo zdaje się nieruchome.
 

Do demonstracji o wiele szybszej wersji opracowanej przez Brytyjskie Towarzystwo Międzyplanetarne wykorzystaliśmy wirujący dysk, na którym namalowaliśmy „BIS”. Napis był praktycznie nieczytelny do momentu, gdy ktoś spojrzał przez koelostat, gdzie wydawał się stać w miejscu. Jestem zresztą bardzo szczęśliwy, stwierdzając, że nasze towarzystwo wciąż prężnie działa i jest obecnie najstarszą na świecie organizacją zaangażowaną w eksplorację kosmosu.
 

Jak się okazało, obawy o efekty nieważkości były znacznie przesadzone, chociaż mogą istnieć długofalowe skutki, o których niewiele jeszcze wiadomo. Ludzie mieszkali już w kosmosie przez dłużej niż rok, a niektórzy astronauci tak uzależnili się od braku grawitacji, że nie wracali na Ziemię z entuzjazmem.
 

Jednak nieważkość niesie ze sobą pewne problemy, do których badania wykorzystano sławne - a właściwie może niesławne - latające laboratorium NASA trafnie nazwane „Vomit Comet” (dosłownie wymioto-kometą). Dokładnie kontrolowany lot samolotu pozwala uzyskać nieważkość przez prawie pół minuty. Jednym z wielce niedocenionych momentów w podboju kosmosu było wykorzystanie Vomit Comet do testowania budowy kosmicznych toalet. Bohaterscy ochotnicy mieli zaledwie 30 sekund na załatwienie swoich spraw...
 

Na szczęście jedyne planety w Układzie Słonecznym o grawitacji silniejszej niż na Ziemi to gazowe giganty Jowisz i Neptun, które nie mają stałej powierzchni i są w związku z tym mało prawdopodobnymi celami dla przyszłych odkrywców. Na Księżycu i Marsie, dwóch najbardziej obiecujących celach, grawitacja wynosi, odpowiednio, jedną szóstą i jedną trzecią ziemskiej, więc mielibyśmy tam przyjemne uczucie zwiększonej siły. Jednak gdybyśmy założyli tam stałe osady, istniałaby szansa, że jakiekolwiek dzieci tam urodzone nie byłyby w stanie zaryzykować wizyty na macierzystej planecie ludzkości. W nadchodzących wiekach będzie nam być może dane doświadczyć segregacji grawitacyjnej, wynikającej z podziału naszego gatunku na różne plemiona, dostosowane do zerowej, częściowej i standardowej siły grawitacji.
 

O ile nam wiadomo, nigdzie poza Ziemią nie znajdziemy środowisk, które pozwoliłyby ludziom na życie bez dodatkowej ochrony. Kiedyś w tym tysiącleciu staniemy przez dylematem: czy powinniśmy zostawić naszych planetarnych sąsiadów bez zmian, czy też zmodyfikować i uczynić ich bliższym naszym sercom? Dzięki technologiom, które były już przedmiotem wielu badań, „terraformowanie” - słowo wymyślone w 1940 przez pisarza science fiction Jacka Williamsona - byłoby możliwe w przypadku niektórych ciał niebieskich w Układzie Słonecznym. Być może wprowadzimy ogromne zwierciadła na orbitę Marsa w celu jego ogrzania, czy też parasole do schłodzenia skwarnej Wenus. Organizacje ekologiczne, słusznie wskazujące na popełnione przez nas błędy na naszej planecie, będą miały więc powody do protestu w ekscytujących przyszłych wiekach.
 

O ile nie dojdzie do katastrofy, naturalnej lub wywołanej przez człowieka, trzecie tysiąclecie będzie prawdziwą erą kosmiczną. Prędzej czy później dzisiejsze beznadziejnie nieefektywne rakiety (z ładunkiem mierzonym w ułamkach procentu masy startowej!) zostaną wyparte przez technologie, które uczynią podróż w kosmos nie droższą niż lot w ziemskiej atmosferze. Realny koszt wyniesienia człowieka na orbitę, pod kątem energii, wynosił będzie tylko kilkaset dolarów, nie obecne miliony. Jednym ze sposobów na zbliżenie się do tego celu byłoby użycie „kosmicznej windy”, która wynosiłaby ludzi w kosmos za pomocą lin spuszczonych z umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów, jak to opisałem w mojej powieści „Fontanny Raju”.
 

To, czego dowiemy się podczas nadchodzącej eksploracji Układu Słonecznego będzie kształtować przyszłość ludzkości. Ponadto, za planetami leży niewyobrażalnie większy wszechświat pełen gwiazd i galaktyk. Choć jest wysoce prawdopodobne, że jesteśmy jedynymi dziećmi tego konkretnego słońca, czy możemy być na tyle egocentryczni, by wierzyć, że samozwańczy homo sapiens to jedyna inteligentna forma życia, która wykształciła się w kosmosie na przestrzeni miliardów lat i na bilionach światów?
 

Prawda gdzieś jest i pewnego dnia ją znajdziemy lub ona nas. Wtedy dowiemy się, czy bliżej nam do aniołów czy do małp.
 

Autor: Sir Arthur Clarke, brytyjski pisarz, popularyzator eksploracji kosmosu. (ur. 16.121917, zm. 19.03.2008)