- Trudno opisać atmosferę tego miejsca, ale czułem się jakbym trafił do raju - mówi fotograf Vladimir Migutin, który dotarł do tzw. Strefy Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Brzmi kontrowersyjnie? Jak tłumaczy Migutin, wszystko za sprawą natury, która triumfuje tu mimo wszystko i ożywia opuszczone ruiny. Ponad 30 lat po katastrofie miejsce należy do roślin i zwierząt. Uważa się nawet, że brak ingerencji człowieka w środowisko na terenie trzydziestokilometrowej strefy zamkniętej spowodował, że liczba zwierząt zwiększyła się tu kilkunastokrotnie. Zachowało się też wiele gatunków, które na innych obszarach już nie występują.

Fotograf w czarnobylskiej zonie spędził 2 dni.  - To była spontaniczna decyzja. Urodziłem się na Białorusi (w 1986 r., tym samym roku, w którym zdarzyła się katastrofa), ale kiedy miałem 5 lat przeprowadziliśmy się z rodzicami do ZSRR. Chciałem odwiedzić miejsca mojego dzieciństwa, które przewijały się we wspomnieniach. Wtedy pojawił się pomysł, by przy okazji odwiedzić Czarnobyl. Znalazłem grupę, która organizuje takie wejścia do strefy zamkniętej.

Zapytany o trudności i zagrożenia, opowiada że jedynym wyzwaniem, z jakim trzeba się zmierzyć przed taką wycieczką jest „przesąd, że wizyta jest niebezpieczna dla zdrowia”. Jak mówi, średni poziom promieniowania podczas tej podróży był podobny do poziomu promieniowania w czasie lotu samolotem na wysokości 10 000 metrów.

Cały materiał fotograf zarejestrował przy użyciu filtru podczerwonego. Światło podczerwone, niewidoczne dla ludzkiego oka, jest odbijane m.in. przez zawarty w roślinach chlorofil. W rezultacie sprawia to, że trawy i liście na fotografiach IR stają się białe, a zdjęcia krajobrazowe jeszcze bardziej spektakularne.

Dla Migutina wizyta w Czarnobylu była czymś więcej niż zabawą w robienie zdjęć. - Chciałbym przyciągnąć ludzi w te strony. Zwrócić uwagę na to, że ta podróż nie jest tak niebezpieczna, jak się powszechnie uważa.

 

Więcej:  Instagram Facebook