Czasem wydaje mi się, że należę do nie-tak-bardzo-tajnego bractwa, którego członków łączy jedno. Choćby zjedli już dwa talerze makaronu, choćby wyczyścili talerz podczas niedzielnego obiadu u babci, to kiedy słyszą słowa „a teraz deser”, natychmiast spoglądają błyszczącym wzorkiem i głośno wołają „ja poproszę!”. Japończycy mówią, że takie osoby mają po prostu drugi żołądek – tylko na słodkości. Więc tak, należę do Bractwa Drugiego Żołądka.

W średniowieczu wierzono w uzdrawiające moce manus christi – chrystusowej ręki (zastygniętego syropu cukrowego w kształcie pałeczki albo dysku, doprawionego cynamonem, wodą różaną i fiołkami). Przepis na te słodkości znajdowano w księgach medyków, a nie kucharzy – zbijały gorączkę, leczyły z pasożytów, przywracały utracone siły. Ci naprawdę bogaci do syropu dosypywali sproszkowane perły i płatki złota. A Henryk VIII spożywał manus christi jako codzienną porcję witamin. I choć dzisiaj cukier nie kojarzy się ze zdrowiem, to my, Bractwo Drugiego Żołądka, nadal traktujemy je jak lekarstwo. I nieważne, jak wygląda i czy jest z mleka i jajek, fasoli i ryżu, czy czekolady i krwi. Ważne, że jest słodkie.

POZNAJ 7 KONTROWERSYJNYCH SŁODKOŚCI >>>