Ta jaskinia przypomina wulkan. Rozwijała się we wnętrzu łagodnego wzgórza porośniętego dębami i bukami, a kiedy wieki temu zawaliła się jej górna część, otworzyła się na świat stromą czeluścią, która wygląda jak wulkaniczna kaldera. Wyprawa do wnętrza tej jaskini zaczyna się już na obrzeżu leśnego krateru, w miejscu, z którego za pomocą lin trzeba się dostać 70 m niżej, na jego dno. Tam zamiast płynnej lawy znajduje się jeziorko z mętną wodą pokrytą gnijącymi liśćmi, z którego wystają pnie zwalonych drzew. To jezioro nigdy nie zamarza, jest zasilane z wnętrza ziemi ciepłem z wielkiego systemu wód termalnych, który zapewnia mu temperaturę 15OC przez cały rok.
 

We wtorkowy dzień w końcu września 2016 ta jaskinia okazała się najgłębszą podwodną jaskinią na Ziemi. Ma aż 404 m głębokości. Nazywa się Hranická Propast, czyli przepaść koło Hranic, i leży na północy Czech, zaledwie godzinę jazdy samochodem od polskiej granicy.
 

Przez ostatnich 20 lat jaskinię tę eksplorował Krzysztof Starnawski, który kierował liczącą ponad 20 osób grupą czeskich i polskich speleologów i nurków jaskiniowych. – Pierwszy raz zanurkowałem tu kompletnie nielegalnie. Zjechałem z butlami na linie i poszedłem pod wodę bez żadnych zezwoleń od parku narodowego. Dopiero potem poznałem świetną ekipę Czechów, którzy opiekują się tym miejscem. Przeprosiłem ich grzecznie za wcześniejsze działania, wypiliśmy na zgodę dwie beczki piwa i zaczęliśmy pracować razem, ze wspaniałymi rezultatami – opowiada Krzysztof Starnawski, szeroko się uśmiechając.
 

Krzysiek jest ekstremalnym nurkiem jaskiniowym, ma na swoim koncie wiele nurkowych rekordów. Zaczynał w Polsce. Jako grotołaz chciał dzięki nurkowaniu odkrywać nowe części jaskiń. – Ilekroć nowy korytarz kończył się syfonem, żałowałem, że nie mogę zobaczyć, co jest za nim, i pójść jeszcze dalej, popchnąć eksplorację – opowiada. W 1993 r. postanowił to zmienić i zapisał się na kurs nurkowania. Dzisiaj ma na koncie wiele tysięcy nurkowań – głębokich, jaskiniowych, wrakowych i podlodowych. Nurkował na biegunie północnym, na wrakach atolu Bikini na Pacyfiku, w kilku miejscach w Afryce i w setkach jaskiń Meksyku, Francji i Bałkanów. Jest instruktorem narciarstwa, żeglarstwa, wspinania, kilku federacji nurkowych oraz ratownikiem TOPR. – „Starnaś”, bo tak na niego mówią znajomi, jest chyba jedynym nurkiem na świecie, który potrafi ot tak, z miejsca, bez specjalnego przygotowania zanurkować na głębokości przekraczające 200 m – powiedział mi kiedyś o Krzyśku Marcin Gala, nurek jaskiniowy, który eksplorował najgłębsze jaskinie obu Ameryk w stanie Oaxaca w Meksyku.
 

Zanurzenie w mleku
 

Nurkowanie w jaskini Hranická Propast w Czechach wymaga wielkiego wysiłku. Najpierw zjeżdża się po tym śliskim, błotnistym, stromym zboczu. Potem wchodzi się do wody. Pierwszych kilka metrów zazwyczaj płynie się przy widoczności około 1–2 m, po czym wpływa się pod ogromny skalny okap. Gdy ten nawis nurkuje pod wodę, zaczyna się wpływać do wnętrza jaskini.
 

W płytszych częściach jaskini (do głębokości 60 m) widoczność jeszcze spada. Czasami do jednego metra, czasami do pół metra. Raz, gdy nurkowałem z Krzysztofem, ciężko mi było zobaczyć nawet jego płetwy, gdy płynął tuż przede mną. Czułem, jakbym poruszał się w płynnej mgle, w rozrzedzonym mleku. Płynie się wtedy wzdłuż rozciągniętej cienkiej linki zwanej poręczówką – nie widząc gdzie, ale wciąż mając to uczucie, że płynie się do wnętrza jaskini. Ciśnienie napierające na błony bębenkowe przypomina o tym, że jest coraz głębiej i że z każdym metrem jest się coraz dalej od domu. Czasami przed nosem w silnym świetle latarek pojawia się nagle fragment skały – zamajaczy ściana. Potem znów tylko mleko. Kiedy przepływa się granicę głębokości 20 m, widoczność nagle się poprawia – tu już nie dociera deszczówka z powierzchni, jest tylko mineralna woda płynąca z głębi jaskini. – Jeszcze lepsza jest woda poniżej 150 m głębokości, tam zawsze jest krystalicznie czysta – mówi „Starnaś”. Tych widoków mu zazdroszczę.
 

Jednak ta ciepła mineralna woda to coś więcej niż tylko czynnik wpływający na estetykę miejsca. – Większość jaskiń w wapieniu rozwija się od góry ku dołowi. Woda łączy się z dwutlenkiem węgla wyłapywanym z powietrza i spływając z powierzchni w głąb ziemi, rozpuszcza skałę. Hranická Propast jest rzadkością – formowała się prawdopodobnie w odwrotny sposób: gorąca woda nasycona CO2 atakowała skały od spodu, stopniowo je rozpuszczając i powodując zawalanie się partii jaskini – wyjaśnia Starnawski. Ta woda mineralna jest tak silnie nasycona CO2, że kiedy się w niej nurkuje, czuć, jak szczypią usta. Przed głębokimi zanurzeniami nurkowie nakładają sobie na twarz grubą warstwę kremu, a i tak często wychodzą z opuchniętymi wargami.
 

Kiedy poprawia się widoczność, wreszcie można docenić urodę i wielkie rozmiary tej jaskini. Ściany stromo opadającej w dół sztolni oddalone są od siebie o jakieś 20 m. Skała jest szorstka. Nie ma żadnych stalaktytów, nacieków, obłości. Wszystko ostre jak brzytwa. I ciemne.
 

To buduje atmosferę, która działa na nurka niczym dodatkowa presja.
 

Sufit w pierwszej sztolni opada na głębokość 40 m, do miejsca zwanego Zubatica nazwanego na cześć wiszących skalnych zębów. Kiedy minąłem je i spojrzałem raz w górę, zobaczyłem nad sobą unoszące się chmury – woda w sztolni idącej w górę do tzw. Rotundy nie miesza się z tą poniżej i tworzy podwodną fatamorganę. 20 m poniżej tego miejsca zieje wielka czarna czeluść – tam zaczyna się prawdziwa przepaść.
 

Obieg zamknięty
 

Ta pionowa studnia ciągnęła nurków jak magnes i Czesi zaczęli nurkować w jej głąb już w latach 60. XX w. Zejście poniżej Zubaticy jest jednak niezwykle trudne. Większa głębokość wymaga nurkowania z użyciem innych mieszanin oddechowych niż powietrze. W powietrzu jest bowiem za dużo azotu (powoduje na dużych głębokościach zaburzenia świadomości) oraz tlenu (przy wyższych ciśnieniach potrafi być toksyczny), dlatego stosuje się trimix – gaz, w którym część tych pierwiastków zastępowana jest obojętnym helem. Każde nurkowanie z użyciem takich mieszanin wiąże się z wykorzystaniem wielu butli nurkowych i z długim przebywaniem pod wodą z uwagi na niezbędną dekompresję. Przezwyciężając to wszystko we wczesnych latach 90., nurkowie czescy dotarli
w Hranickiej Propasti do głębokości 155 m.
 

Starnawski swoje pierwsze wielkie nurkowanie odbył tam w 2000 r. – osiągając rekordowe 181 m. – Używałem tradycyjnego sprzętu nurkowego, tzw. układu otwartego. Potrzebowałem aż 20 butli z różnymi gazami do oddychania, niektóre miałem ze sobą, niektóre przypiąłem do liny opuszczonej w głąb jaskini, by z nich korzystać w czasie wynurzania – opowiada i dodaje, że to był moment, w którym zdecydował się na przejście na sprzęt nowej generacji, tzw. rebreathery CCR (Close Circuit Rebreathers). Te urządzenia o zamkniętym obiegu czynnika oddechowego pochłaniają CO2 wydychany przez nurka i do pętli oddechowej wstrzykują precyzyjnie wyznaczoną dawkę tlenu. Mając CCR, można wziąć pod wodę mniej sprzętu, iść głębiej i na dłużej.
 

Jednak droga do poważnych nurkowań z użyciem rebreatherów była bardzo długa.
 

– Najpierw była nauka nowego sposobu nurkowania na seryjnie produkowanym rebreatherze. By lepiej zrozumieć wszystkie aspekty działania takich urządzeń, kolejne zbudowałem już sam – opowiada Krzysztof. Spotkałem kiedyś Krzysztofa z tą jego konstrukcją podczas nurkowania na Bałtyku. Miał wokół siebie całą masę rurek, przewodów i kraników połączonych w wielkiej listwie na piersiach. Nikt poza nim nie potrafił tego obsługiwać. – Podczas składania rebreathera moim ulubionym sklepem nurkowym był supermarket budowlany! – żartował wtedy Krzysztof. Eksperymentował i nurkował z tym „rebem” na okrągło, aż poczuł się z nim pewnie i swobodnie. Z czasem nawiązał współpracę z dużymi producentami rebreatherów i zaczął ulepszać ich konstrukcje, dostosowując je do swoich potrzeb. Zaowocowało to stworzeniem podwójnej jednostki nadającej się do nurkowań do 300 m. Podczas przygotowań do kolejnej eksploracji Hranickiej Propasti Krzysztof na takim „rebie” zanurkował w Morzu Czerwonym na 283 m, bijąc przy okazji rekord świata.
 

20 lat powrotów
 

Z przygotowanym podwójnym rebreatherem Krzysztof Starnawski wrócił do Hranickiej Propasti 12 lat po pierwszym rekordzie. Szybko zszedł głębiej i dotarł na dno wielkiej studni na głębokości 196 m. Podczas kolejnych nurkowań w 2012 r. w jednej ze ścian znalazł wąskie przejście. Zacisk częściowo zawalony był jednak starymi drzewami, a nawet fragmentami bramki z ogrodzenia jaskini. Krzysztof wcisnął się w ten korytarzyk i przeszedł na drugą stronę, gdzie zobaczył kolejną gigantyczną studnię! Zszedł w niej na 223 mi wydawało się, że nie ma ona dna!
 

Każde takie nurkowanie to kolejna wyprawa. Do każdego z nich trzeba się przygotowywać przez wiele dni – szykując sprzęt, ładując w sprężarkowni odpowiednie gazy do butli nurkowych, montując światła, specjalne obudowy do kamer zamontowanych na kasku Krzysztofa wytrzymujące do 300 m głębokości, i wiele innych. Wszystko po wielokroć sprawdzone.
 

O sukcesie lub porażce kolejnego etapu eksploracji mogą bowiem zadecydować takie drobiazgi, jak zły pasek od maski, zbyt luźno zwinięta linka na kołowrotku czy zwykły katar. Każde nurkowanie to także zaangażowanie tłumu ludzi. Krzysztof, jako kierownik starej daty, sam brał na siebie najtrudniejsze i najgłębsze nurkowania. Oprócz niego do wody wchodziło jeszcze kilku nurków zabezpieczających z klubu České Speleologické Společnosti Hranický Kras, który opiekuje się jaskinią i prowadzi badania naukowe flory. Na brzegu „krateru” czekała w razie czego przenośna komora dekompresyjna czeskiej policji, a grono wolontariuszy pomagało w transporcie w górę i w dół ciężkiego ekwipunku przy użyciu własnoręcznie zbudowanej kolejki linowej. W sumie przy każdym takim nurkowaniu zaangażowanych było ok. 20 osób. Czasami akcje trwały po kilka dni. Żeby zaoszczędzić czas na przejazdach, obozowaliśmy wtedy pod gołym niebem niedaleko jaskini, kąpiąc się w pobliskiej rzece. A Krzysztof, który ma naturę „skowronka”, gonił wszystkich do działania od bladego świtu, krzycząc: „Wstajemy, nie śpimy! Przecież jest już 5 rano!”. Często jednak pomiędzy kolejnymi wyprawami były miesiące przerwy – przede wszystkim na doskonalenie sprzętu. Przez tych 20 lat Starnawski wracał do Hranickiej Propasti ponad 50 razy. Ja przez cztery lata pojechałem tam kilkanaście razy.
 

Osiągnięcie przez Krzysztofa głębokości 223 m było wielkim sukcesem, ale nie odpowiadało na najważniejsze pytanie, jakie stawia się w eksploracji: co jest dalej. Podczas kolejnych nurkowań Krzysztof opuścił więc stamtąd w dół prostą sondę – ciężarek na wykalibrowanej lince. Rezultat przerósł najśmielsze oczekiwania ekipy – pomiary wskazywały 373 i 384 m. – To zaledwie 8 m mniej niż najgłębsza w tym czasie zalana jaskinia – włoska Pozzo del Mero licząca 392 m. Pierwszy raz przeszło mi wtedy przez myśl: „A może to Hranicka jest najgłębsza”? – opowiada Starnawski.
 

Okno na jaskinię
 

Krzysiek ma naturę zawodnika. Kiedy może – ściga się. Perspektywa, że oto przed nim znajduje się być może najgłębsza jaskinia świata, wyzwoliła ogromne pokłady energii do wyścigu. Zorganizował kolejną rundę nurkowań w polsko-czeskiej ekipie i odkrył, że ten wąski zacisk... zawalił się! – Dobrze, że nie wtedy, kiedy byłem po drugiej stronie – mówi teraz. Jednak w 2015 r, kiedy to odkrył, był załamany – wydawało się, że jaskinia na zawsze zamknęła przed nim tajemnicę swojej głębi. Ten rejon nie jest specjalnie aktywny sejsmicznie, jednak wyglądało na to, że nie trzeba wstrząsów, by coś się urwało – jaskinia jest niestabilna. I wtedy zdarzyło się coś, czego nikt nie oczekiwał – wielka lawina głazów, która zamurowała zacisk, otworzyła okno w ścianie w innym miejscu! I to wielkie!
 

Zazwyczaj nurkowanie na ponad 200 m zajmuje Starnawskiemu od 5 do 10 godz. – w zależności od głębokości i czasu na niej spędzonego różny jest czas niezbędnej dekompresji, podczas której pozbywa się z organizmu gazów rozpuszczonych w tkankach. W drodze na powierzchnię spotyka czeskich nurków z ekipy kierowanej przez Davida Čaniego, Miroslava Lukáša, Michala Gubę i Honzę Musila. Każdy z nich ma dodatkową butlę z gazem, w razie gdyby Krzyśka sprzęt nagle zawiódł.
 

Na długich przystankach dekompresyjnych Krzysztof czyta książki – laminuje wcześniej kartki, żeby nie zniszczyła ich woda. Raz czytał biografię Oliviera Stone’a, innym razem wywiad z psychologiem Philipem Zimbardo, a ostatnio Wilbura Smitha, który pisze o jego ukochanej Afryce. W czasie dekompresji ma także czas na podzielenie się pierwszymi wieściami o efektach eksploracji. Podczas jednego z jego zejść zanurkowałem tak, by spotkać się z Krzyśkiem na przystanku na głębokości 9 m. Siedzieliśmy we wnętrzu dzwonu nurkowego, wielkiej odwróconej do góry dnem beczki, którą Czesi zamontowali na stałe u wylotu jaskini. Pokazał mi rysunki zrobione w wodoodpornym notatniku i tekst: Po tym zawale powstał taki korytarz, że przejedzie nim nawet ciężarówka! Chociaż obaj siedzieliśmy w suchym dzwonie nurkowym, to musieliśmy oddychać gazem z butli. Z mineralnej wody, jaka jest w jaskini, uwalniało się bowiem tak dużo dwutlenku węgla i siarkowodoru, że oddychanie nimi paliło w gardło i byłoby zabójcze.
 

Krzysztof wykonał kolejne głębokie nurkowanie w Hranickiej Propasti – na 265 m. Pytałem go wtedy o HPNS (High Pressure Nervous Syndrome), syndrom wysokich ciśnień, na który cierpią prawie wszyscy nurkowie podczas schodzenia na ponad 200 m, objawiający się m.in. bardzo silnym drżeniem kończyn. – Wygląda na to, że robiąc więcej i więcej głębokich nurkowań, przyzwyczaiłem się do tych ciśnień. Moje objawy są zwykle łagodne i spokojnie nad nimi panuję – odpowiedział. Zresztą długie treningi nurkowe i zasada „bezpieczeństwo przede wszystkim” przyniosły dobry skutek – podczas lat eksploracji tej jaskini nikt z zespołu nigdy nie miał wypadku nurkowego.
 

Jak po sznurku
 

Jednak wisząc wtedy przy linie podczas wielogodzinnej dekompresji, Krzysztof postanowił zmienić taktykę i spróbować elektroniki. Z pomocą Bartłomieja Gryndy, konstruktora podwodnych urządzeń i pojazdów z firmy GralMarine, wysłał pod wodę jeszcze jeden próbnik na lince – tym razem cyfrowy. – Ale to było działanie połowiczne. Już nie mały krok, ale wciąż jeszcze nie wielki skok dla ludzkości – żartuje. I poprosił Gryndę o udoskonaloną wersję pojazdu podwodnego ROV (Remotely Operated Vehicle).
 

Wyzwanie było ogromne i zajęło rok, zanim pojazd trafił do Hranickiej Propasti. Grynda steruje nim z powierzchni poprzez cienki światłowód w kewlarowym pancerzu. Na pokładzie pojazdu są cztery kamery, bateria mocnych świateł, kompas i atestowany głębokościomierz. Cel jest jeden – przejść przez kolejne sztolnie i korytarze, minąć ostatni znany punkt jaskini i skoczyć w nieznane.
 

Pierwsza próba spaliła na panewce – wewnątrz nietypowej baterii, której używa pojazd, doszło do zwarcia. Takie rzeczy zdarzają się podczas ekspedycji i nikogo pierwsze kłopoty nie zniechęcają. Nurkowanie ROV-a podczas kolejnego wyjazdu było jak rozgrzewka przed maratonem – maszyna zeszła na dno pierwszej studni na głębokość prawie 180 m i bezpiecznie wróciła na powierzchnię.
– Ta żółta łódź podwodna to ma szczęście! Nie musi wisieć wielu godzin na tej cholernej dekompresji – żartował Starnawski, kiedy robot wypłynął na powierzchnię w ciągu kilku minut.
 

Wrześniowe nurkowanie robota było przygotowane perfekcyjnie. Pierwszy zszedł Krzysiek Starnawski i do głębokości 220 m rozpiął nową jaskrawą poręczówkę, której będzie trzymał się ROV, przechodząc aż za obszar zniszczony przez lawinę. Następnie razem z Michałem zanieśliśmy robota na głębokość 60 m. Kiedy już wszyscy włącznie z Krzysztofem byli na powierzchni, Bartek przesunął manetkę dżojstika kierującego maszyną w dół. Wszyscy członkowie wyprawy stłoczyli się za jego plecami na małej platformie zbudowanej na brzegu i obserwowali na żywo przekaz z głębin. Wielu z nas po raz pierwszy miało szansę zobaczyć m.in. część nazwaną New York (zmieściłby się w niej drapacz chmur) – 180 m! Ten robot zaraz pobije mój rekord z 2000 r. – rzucił Krzysiek i za chwilę dodał: – O cholera, już pobił! Próbujmy dalej! – i pomógł w nawigacji. – 265 m! – krzyknął. Jesteś ze swoim ROV-em już głębiej, niż ja byłem rok temu! Robot wpłynął do nigdy nieoglądanej części jaskini. Korytarz opadł w dół, zwęził się na chwilę i znowu poszerzył. Skała wyglądała na jaśniejszą.
 

Kiedy robot minął miejsce najgłębszego sondowania (384 m), zaczęliśmy nieśmiało wiwatować. I wtedy ROV dotknął dna. Przez chwilę wyglądało na to, że jaskinia się skończyła, zamknęła. – Poszukaj na południe, południowy zachód. Większość korytarzy idzie tu w tym kierunku – poradził Krzysiek, sugerując, że skała mogła erodować najsilniej wzdłuż jakiejś struktury geologicznej, może uskoku. I rzeczywiście, korytarz po chwili zaczął się dalej rozwijać. – 391! 392... i... i... 393! Mamy rekord świata! – krzyknął Starnawski.
 

Przez kolejnych kilka minut robot płynął przez przestrzenie tak ciasne, że od samego oglądania wideo można było dostać ataku klaustrofobii – wszystkie kamery, z każdej strony robota, pokazywały obraz skał tuż obok pojazdu. Jednak po chwili nawigowania robot wsunął się do nieco szerszego korytarza i wkrótce minął kamień milowy i cel naszej wyprawy – 400 m głębokości! Po kilku minutach zobaczyliśmy dno usłane plątaniną pni drzew, gałęzi i głazów. Robot zawisł w toni na głębokości 404 m. Za drzewami ziała dalej czarna pustka. Nieznana. Na razie! 
 

Tekst: Marcin Jamkowski