Takie np. emisje gazów cieplarnianych są problemem w skali światowej i nie wystarczy, by ograniczył je jeden lub nawet kilka krajów. Oczekiwany efekt może przynieść jedynie wspólne działanie całej społeczności międzynarodowej. W tej sytuacji nazywanie Polski trucicielem Europy i porównywanie jej do Chin jest mocno demagogicznym zabiegiem, gdyż nawet gdyby nasz kraj z dnia na dzień przestał całkowicie używać węgla, ropy i gazu, unieruchamiając tym samym cały swój przemysł, maszyny rolnicze i wszelkie pojazdy, to do końca stulecia wzrost temperatury byłby mniejszy zaledwie o 0,01 stopni C. Czyli efekt praktycznie żaden. Osiągnięcie konsensusu i to wbrew partykularnym  interesom i działaniom szeregu grup nacisku, zainteresowanych utrzymaniem stanu obecnego, jest trudne i pomimo trwającego strajku głodowego aktywistów ekologicznych nie wiadomo, czy i tym razem skończy się na dyskusjach i deklaracjach nie wnoszących żadnych konkretów. Sceptycy uważają, że po raz kolejny negocjacje zakończą się fiaskiem i nie będzie twardych zobowiązań państw sygnatariuszy do wystarczającego ograniczenia redukcji emisji dwutlenku węgla, a państwa rozwinięte nie zadeklarują odpowiednio wysokich składek na rzecz Funduszu Adaptacyjnego, mającego pomagać krajom biednym w przygotowaniu się do skutków zmian klimatycznych, takich jak: powodzi, huraganów czy suszy. Złośliwi realiści, jak Dieter Helm, ekonomista z Oksfordu, zauważają, że jak na razie do ograniczenia emisji gazów cieplarnianych przyczynił się jedynie kryzys gospodarczy.

Tekst: Agnieszka Budo