Kilka godzin po zaliczeniu egzaminów dyplomowych na uniwersytecie w stanie Missouri William L. Sachtleben i Thomas G. Allen spakowali manatki i na rowerach- modele bliskie współczesnemu rowerowi- ruszyli w podróż dookoła świata. Podróż, która trwała nieprzerwanie od 1890 do 1893 roku i z której powrócili jako bohaterowie. Ich idolem był Thomas Stevens, który jako pierwszy na świecie (1884 - 1886), na swoim przezabawnym bicyklu (rowerze z wielkim przednim kołem i małym tylnym) okrążył ziemię. Sami na rowerach pokonali 15 044 mil, zrobili ponad 2 500 fotografii, a gazety nazwały ich „największymi turystami od czasów Marco Polo". W  książce pt. „Podróż dwóch amerykańskich studentów z Konstantynopola do Pekinu” zdali relację z podróży po Turcji, Persji i północnych Chinach. Sachtleben i Allen przed swoją chińską wyprawą musieli się sporo nagimnastykować, by zdobyć dokumenty wymagane w czasie podroży. Przy pomocy ówczesnego amerykańskiego ambasadora w Wielkiej Brytanii, Roberta T. Lincolna (najstarszego syna zabitego prezydenta) podróżnicy otrzymali wszystkie pozwolenia (po chińsku rower opisany był jako: “a seat-sitting, foot-moving machine”). Ambasador od samego początku podkreślał, że "plany [ich] podroży są po prostu szalone”. Panowie zostali pouczeni, że „niektóre miejsca w Chinach są przepełnione bezprawiem, a ludzie sami są bardzo niechętni wobec cudzoziemców. Niezwykły sposób lokomocji, jakim jest rower, będzie irytować lokalną ludność i może być powodem zagrożenia z rąk ludzi, którzy z natury są ciekawi i przesądni”. Thomas i William wiedzieli, że jadą do Chin na własne ryzyko. Półtora roku później pedałowali  już na pustyni Gobi. Autorzy opowiadają, że pierwsze spotkanie na granicy z Chinami nie należało do przyjemnych. Zostali bowiem wyśmiani przez straż graniczną, dokładnie ich przeszukano, a dziwne czapki i przyciemniane okulary były przedmiotem drwin. Rowery wprawiły w konsternację wszystkich, ale nikt nie odważył się na nie wsiąść. Studenci spotkali tysiące oszołomionych Chińczyków, którzy z obawy przed „białymi diabłami” poruszającymi się na „żelaznych koniach” bili pokłony, a czasami nawet uciekali ze strachu. Mimo ciągłych problemów z dokumentami podroży, to właśnie rower stał się przepustką i „paszportem” umożliwiającym im dalszą jazdę. To dzięki rowerom, byli miło przyjmowani przez mieszkańców, misjonarzy, Mandarynów czy karczmarzy. Zdarzało się, że ciekawscy zabierali na pamiątkę po jednej ze szprych. Zainteresowanie "końmi zagranicznymi" było ogromne, ale i uciążliwe. Często wspominali spotkania z palaczami opium, do których czasem przyłączali się, ale „tylko dla degustacji”. Zostali smakoszami chińskiej kuchni, opisywali zwyczaje, kulturę i starożytną cywilizację imperium chińskiego. Na uniwersytecie uczyli się o Chinach z książek i wykładów, a sama wyprawa miała służyć im jako praktyka, co często podkreślali. Na wszystkich fotografiach przedstawiających ich samych, zawsze wyglądają nienagannie. Jednak podróż na rowerach wiązała się z ciągłymi problemami. Gubione po drodze szprychy, pękające opony, problemy z łańcuchem, choroby, problemy finansowe - to tylko niektóre z przygód. Telegrafem zamawiali brakujące części rowerów, ale częściej własnoręcznie wykonywał je dla nich lokalny kowal. Byli poniekąd świadkami budowy linii telegraficznej pomiędzy Pekinem a Sankt Petersburgiem, spotykając po drodze karawany osłów ciągnących słupy pod przyszłe telegrafy. Dotarli również do Wielkiego Muru, po którym pedałowali, zachwycając się jego długością i potęgą. Swoje wspomnienia zakończyli wywiadem z potężnym politykiem i dyplomatą w końcowych latach dynastii Qing.  Li Hong Zhang był „chińskim wielkoludem”, miał ponad 1.80m. Po przywitaniu się z gośćmi zaczął rozmowę: - Ze wszystkich krajów, przez które przebyliście, które uważacie za najlepszy? Podróżnicy odpowiedzieli, że Stany Zjednoczone, ale odpowiedź nie spodobała się Chińczykowi. Polityk ciągnął więc dalej: - Jeśli więc myślicie, że Ameryka jest najlepsza ze wszystkich krajów, dlaczego odwiedzacie inne państwa? Ci sprytnie załagodzili rozmowę, odpowiadając: - Ponieważ dopóki nie odwiedziliśmy innych krajów, nie wiedzieliśmy, że Ameryka była najlepsza. Dodali, że podróżowali, aby zobaczyć, zbadać świat i poznać jego obywateli, by zdobyć praktykę wieńczącą zakończoną już edukację teoretyczną. Następnie posypały się pytania dotyczące polityki i ich podróży przez Chiny. Thomas i William opowiedzieli mu, że nie było większych problemów, a tubylcy nazywali ich pojazdy: „obcymi końmi”, „latającymi maszynami”, „samojezdnymi koszykami”. Jeden z Chińczyków porównał rower do muła- „jedziesz trzymając za uszy, a stukasz po bokach, żeby nieco przyspieszył”. Minister dopytywał się też o sprawy bezpieczeństwa, ale autorzy szczerze odpowiedzieli, że wyglądali na żebraków – wychudzeni,  zaniedbani, na dwóch dziwnych i niezidentyfikowanych pojazdach.  Nikt nawet przez sekundę nie podejrzewał, że mają jakiekolwiek pieniądze. Mało kto wie, że autorzy stali się prekursorami wszystkich późniejszych wypraw rowerowych. Byli jak iskra zapalna. To dzięki nim w Stanach Zjednoczonych i przede wszystkim w Chinach, jazda rowerem stała się popularna.  Zawsze podkreślali, że ruszając w podróż nie kierowali się biciem rekordu. Podczas podróży nigdy nie zatrudnili przewodnika, tragarza i nie korzystali usług tłumaczy. Zostali tym samym zmuszeni, aby nauczyć się języków każdego kraju, przez który przejeżdżali. Wychudzeni, brudni, z rozpadającymi się rowerami po niemal 3 letniej podróży dotarli w końcu do Nowego Jorku, gdzie witały ich tłumy wielbicieli. Ich drogi rozeszły się, kiedy Allen przeprowadził się do Wielkiej Brytanii. Ponownie spotkali się w 1936 roku, gdy Allen po latach złożył wizytę w Stanach Zjednoczonych. Miał wówczas powiedzieć do swojego towarzysza: "nie mogę wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwy ze spotkania mojego dobrego przyjaciela. To było tak, jakbym otrzymał nowe życie. Po czterdziestu dwóch latach znowu mogę uścisnąć dłoń człowieka, z którym wspólnie, dzieliłem los, trudy i niebezpieczeństwa, podczas naszej wspólnej wyprawy na rowerach przez Azję". 

Tekst: Antoni Radziwiłł