Już pierwsze chwile w autokarze oraz przyjazd do Viñales upewniły mnie, że kierunek był właściwy. Lasy, wzgórza, pola - wszystko w wydaniu tropikalnym - stanowiły świeży zastrzyk energii. Miałem ochotę na intymność, dlatego zignorowałem wszystkich oferentów napierających na turystów i ruszyłem w boczną uliczkę. Nogi zaprowadziły mnie do chaty przemiłej staruszki. Miałem wrażenie, że jako samotnicy pasujemy do siebie. Wybrałem pokój na piętrze, którego drewniana spadzista konstrukcja przypominała górskie domki w Tatrach. Do dyspozycji miałem także taras, z którego rozciągał się przepełniony kosmiczną energią nocny widok.

    Rano zdecydowałem się wynająć skuter. Przezornie zabrałem do plecaka ciuchy na przebranie oraz szczoteczkę do zębów. Wyjechałem za miasteczko w losowo obranym kierunku i już pierwsze kilometry drogi wprawiły mnie w zachwyt nad naturą. „Boże, jak ja kocham tę wolność!” - pomyślałem i ryknąłem ze szczęścia na cały głos.

    Na pierwszy przystanek wybrałem okoliczną jaskinię o kilkuset komnatach. Obowiązek zwiedzania geologicznej atrakcji w grupie z przewodnikiem przyjąłem niezbyt pokornie. Organizatorzy mieli jednak rację - jaskinia okazała się być sporym labiryntem. Choć wycieczka była ciekawym doznaniem, najlepsze było przede mną. Gdy wróciłem na parking, nie mogłem znaleźć kluczyków do skutera. Delikatnym uśmiechem na twarzy dodawałem sobie otuchy i ćwiczyłem stoicki spokój. Po wielu poszukiwaniach w trawie, plecaku i kieszeniach, postanowiłem wyruszyć do jaskini zaopatrzony w latarkę. Pomysł nieco szalony, ale naprawdę wierzyłem i pamiętałem moment, w którym kluczyk mógł wypaść mi z kieszeni. Najdziwniejsze było to, że panowie puścili mnie samego bez najdrobniejszych obaw o moje bezpieczeństwo. To mogło zdarzyć się tylko na Kubie! Samotna podróż przez ciemną jaskinię, próba zapamiętania drogi powrotnej, dodawanie sobie animuszu w tych jakże niepewnych okolicznościach przyrody oraz poczucie klęski z powodu nieodnalezienie kluczyka - to wszystko wystawiło mnie na próbę przed samym sobą i moimi lękami. Oczyszczające doświadczenie.

    Kluczyk ostatecznie znalazłem w głębokich zaułkach mojego plecaka (dziura w kieszeni). Po kolejnych problemach, tym razem z zapaleniem skutera (zapomniałem, że uruchomiłem zabezpieczenie antykradzieżowe), panowie słusznie zasugerowali, że to może nie mój dzień i że być może warto wrócić do Viñales. Odpowiedziałem, że dzień jeszcze długi i jadę po kolejne przygody. Długo nie musiałem czekać na nowe perturbacje. Dopadł mnie rzęsisty deszcz, skądinąd spodziewany po obserwacji ciemnych chmur. Postawiłem skuter wzdłuż przydrożnej chaty, a sam skryłem się pod daszek. Spotkana tu owca uznała, że miejsca dla dwojga nie starczy i oddaliła się w nieznanym kierunku. Po kilkunastu minutach deszcz zelżał, a ja napatrzyłem się już widoków. Dobyłem z bagażnika jeden z moich ostatnich podróżniczych zakupów - ultralekką kurtkę przeciwdeszczową. Testu nie zdała. Przy jeździe 40-50 km/h zwykła mżawka zamieniała się w tnący, gęsty deszcz, wiatr dociskał materiał do koszulki i klatki piersiowej, więc już po chwili byłem cały mokry. Pomyślałem, że to część przygody tropikalnej i kolejny raz uśmiechnąłem się do siebie.

    W okolicach Santa Lucia zastanawiałem się nad jazdą na reklamowane Cayo Jintis (jedna z setek wysepek wokół głównego lądu, zwane tutaj „cayos”), obrałem jednak kierunek powrotny do Viñales alternatywną drogą wzdłuż oceanu. Z nadzieją na dobrą kolację w Puerto Esperanza ruszyłem trasą, przed którą przestrzegał mnie pan wynajmujący skutery. Miał rację. Wiele dziur, brak asfaltu albo jego fragmenty utrudniały jazdę i zmuszały do powolnego tempa. Ono sprawiło, że dłużej mogłem przyglądać się rolniczemu życiu. Mijałem uprawy, posępne bydło, a przede wszystkim charakterystycznych „guajiros”, czyli kubańskich kowbojów, którzy ze swoimi maczetami zdawali się prawdziwsi niż bohaterowie westernów. Raczej rzadko widywali tu samotnych „białasów” na spalinowych mikro-rumakach. Czasem spotykał mnie przyjacielski wzrok i nawet doping mojej dzikiej wyprawy, niektórzy zaś zdawali się być podejrzliwi. Ich niekoniecznie wesołą postawę zrozumiałem później - kubańscy rolnicy oddają państwu 90% upraw i uboju po oficjalnych zaniżonych cenach skupu, resztę mają na własny użytek lub drobną sprzedaż.

    Z czasem deszcz ustał i powiew wiatru tym razem sprzyjał suszeniu przemoczonych ciuchów. W Puerto Esperanza dojechalem do końca drogi, aby cieszyć sie plażą i licząc na przyjemny posiłek z widokiem na ocean. Zanim jeszcze wyłączyłem silnik, zaczepiła mnie dość pewna siebie babcina i zaprosiła na kolację do jej „casa particular”. Początkowo nie chciałem odpuścić widoku, ale brak sensownej oferty w barach posłał mnie w objęcia gospodarnej kobiety. Wynegocjowałem danie z langusty, deser i sok z mango za 5 dolarów, a że przygotowanie tego miało zająć prawie pół godziny, postanowiłem ukoić umysł dwoma mojito w barze przy plaży. Tu poznałem trzech typów, którzy mocnymi gestami zachęcali, abym przysiadł się do ich stolika. Jeden z nich znał parę zdań po niemiecku. Ponoć istniała pewna dobroczynna dama, która sponsorowała wymianę studencką pomiędzy kilkunastoma Kubańczykami z tej wsi, a inną szkołą w centralnych Niemczech. Wkrótce babcia wezwała mnie na posiłek. Langusta była niczego sobie, na deser zaś dostałem wiórki kokosowe z twarożkiem przypominającym serek topiony. To oryginalne zestawienia oraz kolejne mojito sprawiły, że poczułem wielką sympatię do lokalnej ludności oraz atmosfery wsi. Wiedziałem już, że zostaję na noc.



    Na moją gospodynię wybrałem panią, którą określiłbym jako „klawą ciotkę”. Rozmowa od razu zeszła na kubańskie dziewczyny, a dama gotowa była zaprezentować mi swoją siostrzenicę. Ja jednak wybrałem spacer i rzut okiem na boisko - dumę lokalnej społeczności. Mimo fatalnej murawy chłopcy prowadzili ambitną grę i nie wyglądało to na przelewki. Nerwy, gwizdki sędziego, kartki. Nasycony wrażeniami sportowymi ruszyłem spowrotem na plażę. Bar świecił pustkami, wziąłem więc piwo Bucanero i ruszyłem na pomost ze słomianym zadaszeniem. Nadeszła czarna chmura i zdawało się, że nie unikniemy intensywnej burzy. Ja jednak prowokowałem los i zostałem sam na pomoście. Ruszyła gwałtowna ulewa, a pioruny zaczęły trzaskać tuż nad głową. Niektóre były tak blisko i tak głośne, że musiałem zatykać uszy. Jeden z nich uderzył w wyspę około kilometra ode mnie i jestem pewien, że to było moje najbliższe spotkanie z burzą w życiu. Pomyślałem, że naprawdę przesadziłem i jestem zwyczajnie głupi, że tu zostałem. Zdawało się to całkiem realne, że piorun uderzy w pomost wysunięty w morze. Cóż, niech los zdecyduje...

    Bogowie spuścili trochę z tonu, główny front burzowy przeszedł, a ja przedostałem się, niczym za plecami wroga, z powrotem do baru. Zamaszystym gestem zaprosił mnie do stolika szczupły gość w czapce bejsbolowej, któremu towarzyszyła farbowana na blond kobieta. Yan pracował na budowie, hobbystycznie imał się połowów i był strasznym gadułą. Intuicja podpowiadała, aby trzymać dystans. W kolejne dni przekonałem się, że znów miałem nosa - gość był przesadnie intensywny i próbował żyć na koszt innych. Ot, taki Mietek spod spożywczego.      Gdy Yan dowiedział się, że jestem didżejem, zawołał do stolika Yuriego, lokalnego wodzireja. Choć byłem bardzo powściągliwy, chłopcy mocno napierali i uznali, że będą świetną atrakcją imprezy przebieranej mającej odbyć się za kilka dni. Mimo moich obaw o potencjalną barierę między gustami lokalnej publiczności a prezentowaniem muzyki elektronicznej, chłopcy naciskali i praktycznie podjęli decyzję za mnie. Pozostało mi przyjąć zaproszenie i kolejny raz dać ponieść się spontaniczności.

Muzyka Mike'a Polarnego: www.soundcloud.com/mikepolarny 

Więcej zdjęć z Kuby: www.facebook.com/mike.polarny

Poprzednie części relacji: https://www.national-geographic.pl/traveler/artykuly/pokaz/kuba-oczami-mikea-polarnego-czi/ https://www.national-geographic.pl/traveler/artykuly/pokaz/kuba-oczami-mikea-polarnego-czii/