Koksiarze nie świecą. Ale kiedy idzie koło ciebie facet, który zapieprza, jakby był podłączony do baterii, to zapala ci się w głowie czerwona lampka. Bo przecież nie jesteś kretynem. Mimo to czasem dajesz się wciągnąć w grę, w której jesteś na przegranej pozycji. Bo gonisz kogoś, kto dostał chemicznego kopa. Jest jak torpeda.

Tak goniłem Kirdiapkina na mistrzostwach świata w Berlinie w 2009 r. – opowiada chodziarz Grzegorz Sudoł. Morderczy dystans, 50 km, wysiłek na granicy wytrzymałości. Mijałem po drodze osłabionych kolegów, którym organizm odmówił posłuszeństwa. Pierwszy raz chciałem, by trasa była dłuższa. Czułem się świetnie, mogłem powalczyć o medal. Na mecie byłem czwarty.

Po siedmiu latach, ostatniego dnia maja 2016 r., dostał pismo z Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych. Został brązowym medalistą mistrzostw świata z 2009 r. Rosjanin Siergiej Kirdiapkin za stosowanie dopingu musiał pożegnać się z tytułami.

– Co poczułem? – pyta. – Wściekłość. Cholerną wściekłość. Dziś moja kariera mogłaby wyglądać inaczej. Straciłem około 160 tys. samych premii, może lepsze, łatwiejsze życie. Ale też coś więcej niż pieniądze: radość stania na podium, honorową rundę z polską flagą i emocje, od których rosną skrzydła. Nie chcę nawet o tym myśleć.

– Wcale się nie dziwię –  przyznaje Jarosław Krzywański, specjalista medycyny sportu i członek sztabu medycznego Polskiego Komitetu Olimpijskiego. – Bo to okrutnie dołująca historia. Dołująca tym bardziej, że przypadek Grzegorza może tak naprawdę obrazować całe pokolenie sportowców, którzy musieli pożegnać się ze stypendiami, może międzynarodową karierą tylko dlatego, że ich miejsce zajęli oszuści.

Fair play tylko dla idiotów?

Śniadanie mistrzów. Tak w slangu zawodników nazywano dianabol. Syntetyczną pochodną testosteronu, która dawała diabelską moc. Pięściarze, zapaśnicy, ciężarowcy łykali go w latach 60. niczym witaminy. Bo zwiększał masę ciała, siłę mięśni i pozwalał na długi, ciężki trening. Łatwiejszy niż po tradycyjnym śniadaniu. Łatwiej też było trenować, a potem wskoczyć na pudło po przeszczepach i transfuzjach krwi, zabiegach, jakim ku chwale narodu masowo były poddawane enerdowskie lekkoatletki. Na koksie wygrywali i pływacy, którym prócz magicznych pastylek pompowano powietrze w odbyt, aby mieli lepszą wyporność. – Rozmach i pomysłowość nie miały granic ani geograficznych, ani moralnych – mówi Michał Rynkowski, dyrektor biura Komisji do Zwalczania Dopingu w Sporcie.

Nonszalancja i bezczelność też. Przykład? Choćby Carl Lewis, który po złapaniu sprintera Bena Johnsona na dopingu bez mrugnięcia okiem zwinął jego złoto, mimo że sam startował nafaszerowany zakazanymi środkami. – Nikt nie był wówczas czysty – bronił się Johnson, chcąc udowodnić, że stał się ofiarą polowania na czarownice. Dianabol, furazabol, cypionat i hormon wzrostu – wymieniał później w autobiografii specyfiki stojące za jego kosmiczną kondycją. Zażywał je systematycznie pod okiem lekarza i trenera (zwanego w środowisku Charlie Apteka). – Brali wszyscy, którzy wygrywali – szukał usprawiedliwienia. I nie było w tym chyba przesady. W latach 90. i na początku XXI w.

Koksowanie było tak powszechne, że gdyby ktoś chciał uczciwie przyznać medale w wyścigu kolarskim, miałby niemały kłopot. Pierwszy czysty zawodnik przekraczał metę gdzieś na 11.,12. miejscu. Nie na darmo o cyklistach mówi się do dziś, że częściej sięgają po doping niż po pompkę do roweru.

– Kolarze faktycznie znajdują wśród tych, którzy zajmują pierwsze miejsca przyłapanych za doping – potwierdza Rynkowski. – Obok lekkoatletów, zawodników podnoszących ciężary, bokserów, sportowców uprawiających trójbój i biegi narciarskie. Wszyscy z nich podejmują ryzyko, bo nie dość, że mogą zostać zdyskwalifikowani, to przecież biorą substancje, które destrukcyjnie wpływają na organizm. Mogą ich zabić.

Sukces, że serce pęka

Tak jak w 1960 r. podczas wyścigu w Rzymie zabiły duńskiego cyklistę Knuda Jensena. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było przedawkowanie amfetaminy, a trener Oluf Jørgensen przyznał w trakcie śledztwa, iż przed startem podał Jensenowi ronicol rozszerzający naczynia. I tak jak prawdopodobnie zabiły kolarza brytyjskiego Toma Simpsona, któremu podczas podjazdu pod górę Mont Ventoux na Tour de France w 1967 r. nagle pękło serce.

Na drugiej szali jest jednak sportowa ambicja, chęć osiągnięcia sukcesu, realizacji marzeń. No i pieniądze. Młodzi i w miarę zdrowi często nie zdają sobie sprawy z konsekwencji. Nie zastanawiają się, co będzie potem. Myślą, by osiągnąć jak najwięcej, najlepiej w krótkim czasie. Często przy pomocy trenera i lekarza. To wciąga. Zwłaszcza gdy w grę wchodzą medale. – Zawodnicy na tak wysokim poziomie trenują na granicy wytrzymałości. Dlatego niektórzy stosują doping już w trakcie przygotowań, tak, by móc więcej ćwiczyć, szybciej się regenerować, zrobić więcej niż ich rywale. Kiedy startują w wyścigu, często są już czyści – zauważa Krzywański.

Kirdiapkin, który wygrał z Grzegorzem Sudołem, też nie wpadł podczas kontroli. Zdyskwalifikowano go na podstawie tzw. paszportu biologicznego. To stosowany od 2009 r. sposób wykrywania dopingu na podstawie zmian, jakie zakazana substancja wywołuje w organizmie jeszcze długo po tym, kiedy sama przestaje już działać. Problem w tym, że proces weryfikacji trwa latami, bo choć wcześniej Kirdiapkin był ukarany 38-miesięczną dyskwalifikacją (15.10.2012–14.12.2015), odebrano mu też złoto z Londynu i zwycięstwa w Pucharze Świata w Sarańsku, to Wszechrosyjska Federacja Lekkoatletyczna ARAF potwierdziła dyskwalifikację z Berlina dopiero w maju tego roku.

Podczas dekoracji koledzy Sudoła powiedzieli: „Ty tam powinieneś stać”. A on może wtedy przez chwilę pomyślał, że uczciwość się nie opłaca. Bo Grzegorz – jak i wielu jego kolegów w podobnej sytuacji – nie dostanie pieniędzy za brąz. Może co najwyżej wytoczyć Kirdiapkinowi sprawę cywilną. – Walka z wiatrakami – ucina i dodaje: – Dopóki sportowcy nie zaczną zakładać pozwów zbiorowych przeciw zawodnikom o pieniądze, które stracili w związku z dopingiem, zawsze będziemy poszkodowani.

Paradoks, który pokazuje, że fair play się nie kalkuluje.

Że jest dla idiotów...

Ten tekst to fragment większej całości, którą znajdziesz w numerze National Geographic Polska (8/16)!